[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Na przykład na wiosnę w drugiej klasie.Przez całą zimę budowałem hełm nurkowy.Stary pokazał mi, jak się tnie, lutuje i spawa, no i zrobiłem sobie ten hełm nurkowy z pięciogalonowej puszki do oleju, kawałka ołowianej rurki i mosiężnych sworzni.Wypróbowałem go na przecieki i okazało się, że jest absolutnie szczelny.Powietrze pompowało się do środka za pomocą dwóch pompek samochodowych działających wahadłowo; rurka doprowadzająca powietrze szła bezpośrednio do hełmu.Ciśnienie powietrza wewnątrz miało nie dopuszczać wody, a nadmiar powietrza miał uchodzić bąbelkami od dołu.Zrobiłem też sprężynową kuszę podwodną ze specjalnej rurki.Chciałem polować pod wodą na ryby w zbiorniku Springfield.Tam w ogóle nie wolno łowić, a ryb jest zatrzęsienie.Mario obiecał, że mi pomoże, ale do obsługi pompek i przewodu powietrza potrzebowałem dwóch.Ptasiek też się zgodził.Za to mu obiecałem pomóc przy tej jego kretyńskiej lotni.Ptasiek wybrał jeden ze swoich modeli, taki, co mniej więcej działał, i według niego skonstruował urządzenie rozmiarów człowieka.Miało wielkie skrzydła z paskami pod spodem, pod które wsuwało się ręce.Trzeba było samemu machać tymi skrzydłami.Każde miało ponad osiem stóp długości i zespół łopatek, które przy ruchu w górę ustawiały się pionowo, a przy ruchu w dół poziomo.Całe urządzenie było tak pomyślane, że kiedy się machało skrzydłami, poruszało się ruchem rotacyjnym do przodu na czymś w rodzaju wału korbowego.Ptasiek tłumaczył, że aby w ogóle się unieść, trzeba złapać powietrze pod skrzydła.Ptasiek zbudował swoje urządzenie z aluminiowej ramy, cienkich aluminiowych płytek i części od roweru.Spędził przy nim kilkaset godzin w warsztatach szkolnych.Skąd wytrzasnął aluminium — nie mam pojęcia; było przecież racjonowane, bo budowali z niego samoloty na tę cholerną wojnę.Między nogawki gaci, które wkładał do latania, Ptasiek wszył płachtę jedwabiu.Kiedy rozstawił nogi, miał ogon jak u gołębia.Raz przymierzyłem te skrzydła i ledwo zdołałem nimi poruszyć.Na podwórku za domem Ptasiek położył deskę w poprzek dwóch kozłów do cięcia drewna.Kładł się na niej brzuchem i ćwiczył trzepotanie.Opłaciło mu się cały rok trenować wymachy ramion i podskoki: teraz może trzepotać skrzydłami przez ponad pięć minut bez przerwy.Albo leży na plecach, na końcach skrzydeł poprzyczepiał pięciofuntowe ciężarki i macha do góry.Obliczył, że pięciofuntowe obciążenie na końcach równoważy ciśnienie dwudziestu funtów na środek skrzydła od spodu.Powiedział, że daje mu to moc trzepotania równą czterdziestu funtom, cokolwiek by to miało znaczyć.Urządzenie to Ptasiek nazwał ornitopter.Myślałem, że zmyślił takie słowo, ale sprawdziłem w słowniku i było.Pisze tam, że ornitopter to dowolne urządzenie latające, którego źródłem napędu są wymachy skrzydeł.Kto by pomyślał? Na wszystko jest jakaś nazwa.Upieram się, żebyśmy najpierw przeprowadzili mój plan.Bo nie daj Boże znów się właduję w jakąś aferę ze zbiornikiem gazu, po której Ptasiek wyląduje w szpitalu.Staram się mu w ogóle wyperswadować ten zwariowany plan, ale Ptaśkowi ciężko wyperswadować cokolwiek.Mówi, że nawet myślał o skakaniu ze zbiornika, tylko że przed startem musi nabrać szybkości.Wykombinował, że ja będę jechał na rowerze, a on stanie na platformie przyczepionej przed kierownicą.Potem, na umówiony znak, ja gwałtownie zahamuję, a on wystartuje.Mamy to zrobić na wysypisku, w tej starej części, gdzie już nie wywalają śmieci.Zwały świństwa sięgają tam jakichś trzydziestu, czterdziestu stóp wysokości, aż po brzeg rzeczki.Ptasiek planuje wystartować z samej krawędzi śmietniska i przefrunąć ponad wodą na drugi brzeg.Przynajmniej będzie miał w co wpaść.Ptasiek mówi, że może w każdej chwili odczepić skrzydła przez rozpięcie dwóch klamer.Wiem, że potrafi wstrzymać oddech, jak długo zechce, więc powinno mi starczyć czasu, żeby go wyłowić jakby co.No więc, tak jak mówiłem, najpierw robimy moje.Któregoś wieczoru pakujemy hełm, pompki i dźwignię do pompowania na rowery i jedziemy nad staw.Jest już prawie ciemno, gdy uziemiamy elektryczną siatkę i przełazimy górą na drugą stronę.Pod ubraniem mam spodenki kąpielowe, a do kostek poprzywiązywałem sobie linką kawałki rury, żeby mnie obciągało w dół.Górą ogrodzenia biegnie drut kolczasty; zarzucamy na niego parciane worki.Ptasiek siada na worku, potem ja podsadzam Maria i Mario ląduje za płotem.Kolejno podaję Ptaśkowi wszystkie rzeczy, a on rzuca je do Maria.Przemykamy się nad brzeg zbiornika.Rośnie tam kilka drzew, za którymi ustawiamy pompę, żeby nie było jej widać ze stróżówki przy tamie.Widzę, że mogę się po prostu ześliznąć do wody po spadzistym cembrowaniu i nikt mnie nie zobaczy.Ustawiamy pompę i podłączamy rurkę do przewodzenia powietrza.Rozbieram się i nakładam hełm.Zaczynam żałować, że w ogóle wymyśliłem tę całą imprezę.Mario i Ptasiek robią próbę pomp: powietrze dochodzi do hełmu jak należy.Przewiązałem się linką wokół pasa, więc jakby co, mogę im zasygnalizować, żeby mnie wyciągnęli.Mam też latarkę, którą uszczelniłem, żeby świecić sobie pod wodą.Włażę do wody; jest lodowata.Odlewam się w najczystszą pitną wodę okolic Filadelfii.Cembrowina zbiornika jest cała oślizła od zielonego mchu i nie mam pojęcia, jak ta cholera głęboko sięga.Obsuwam się i czuję, że mam mało powietrza.Zatyka mnie od gwałtownego kontaktu z zimną wodą.Szybka hełmu już się zapociła i nic nie widzę.Nie chcę zapalać latarki, póki się całkiem nie zanurzę.Jakby cieć zobaczył światło, to po nas.Przez szybę widzę już poziom wody.Oblatuje mnie strach, że nie wdrapię się z powrotem po śliskiej cembrowinie zbiornika.Wpadam w panikę.Skąd mi się w ogóle wziął taki pierdolnięty pomysł? Po cholerę człowiekowi leźć pod wodę i polować tam na ryby? Gdyby nie Mario i Ptasiek, od razu zacząłbym się gramolić z powrotem.Próbuję chwilę głęboko pooddychać.Muszę przecież przynajmniej schować hełm pod wodę.Robię jeszcze kilka kroków w dół po śliskim.Stopy zapadają mi się po kostki w grząskim, zimnym mule.Zapalam latarkę, ale wszystko widzę potwornie zamazane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|