[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Nieco wy\ej podniosłem z pół tuzina niedopałków.Jeden był dość długi i odcyfrowałempoczątek tego samego zdania: Leipzig do.Stałem na skale spoglądając na południową część wyspy.Jachtu nie było, ale i tak nie utraciłem nadziei.Doszedłem do bramy i ruszyłem prosto w stronę domu.I dom, i chata były zamknięte, puste.Załomotałem okiennicami drzwi balkonowych, potem drugich.Nie ustąpiły.Cały czas rozglądałem się, niedlatego, bym przypuszczał, i\ ktoś mnie śledzi, lecz dlatego, \e sądziłem, i\ powinno mi się tak wydawać.Musielimnie przecie\ obserwować; mo\e siedzieli po prostu w domu i uśmiechali się kpiąco w ciemnościach, nie dalej ni\parę stóp ode mnie.Poszedłem rzucić okiem na pla\ę.Oblane słońcem molo, pompa, zaciemniony otwór małejgroty, ale nie było motorówki.Wspiąłem się pod posąg Posejdona.Milczący bóg, milczące drzewa.Zbiegłem nabrzeg, na którym poprzedniej niedzieli siedzieliśmy z Julie.Tutaj lekki zefirek i przepływające ławice sardynek burzyły gdzieniegdzie gładką powierzchnięmartwego morza.Poszedłem wzdłu\ brzegu w stronę zatoki, nad którą stały trzy chaty.Zobaczyłem wschodni kraniecwyspy i w tym momencie zagrodziły mi drogę druty otaczające Bourani.Tak jak wszędzie były zardzewiałe,stanowiły raczej symboliczną ni\ prawdziwą przeszkodę.Trochę dalej nadmorska skała opadała stromo w dół.Przelazłem pod drutami i poszedłem w głąb posiadłości.W paru miejscach mógłbym zejść w dół, ale tamrozpościerała się nieprzebyta d\ungla ciernistych krzaków i pnączy.Doszedłem do miejsca, gdzie ogrodzenieskręcało na zachód, w stronę bramy.Nigdzie nie widziałem przewróconych kamieni ani dziur w ogrodzeniu.Wreszcie trafiłem na ledwie widoczną ście\kę, którą szedłem po mojej pierwszej wizycie w chatach.Po chwili znalazłem się ju\ w otaczającym je oliwnym gaju.Zamajaczyły mi trzy pobielone domki.Dziwne, nie widziałem kur ani osiołków.Ani nawet psa.Wtedy powitało mnie szczekanie kilku psów.Dwie chaty stały tu\ koło siebie.Frontowe drzwi były zaryglowane, zamknięte na kłódki.Drzwi trzeciejwyglądały bardziej zachęcająco, ale gdy je popchnąłem, stawiły opór.Były zaryglowane od wewnątrz.Obszedłemchatę.Na tylnych drzwiach wisiała kłódka.Ale na bocznej ścianie, nad kurnikiem, zobaczyłem obluzowaneokiennice.Zajrzałem przez brudne szyby.Stare mosię\ne łó\ko, na środku sześcian zło\onej pościeli.Zcianazawieszona świętymi obrazkami i fotografiami rodzinnymi.Dwa drewniane wyplatane trzciną krzesła, pod oknemdziecinne łó\eczko, stary kufer.Tu\ przede mną na parapecie stała brązowa świeca zatknięta w butelkę po retsinie,le\ał rozerwany wianek z nieśmiertelników, zardzewiałe zębate koło i gruba warstwa miesięcznego kurzu.Zamknąłem okiennice.W drugiej chacie tylne drzwi były zamknięte na rygiel, ale zamiast zało\yć kłódkę, związano go linką odwędki.Zapaliłem zapałkę.W pół minuty pózniej byłem ju\ w chacie.Znów sypialnia.Nic w tym ciemnym pokojunie obudziło moich podejrzeń.Zajrzałem do kuchni i do pokoju od frontu.Stąd drzwi prowadziły prosto dosąsiedniej chaty; znów kuchnia, a za nią zatęchła sypialnia.Otworzyłem parę szuflad, zajrzałem do szafy.Nie byłowątpliwości, chaty te naprawdę nale\ały do ubogich mieszkańców wyspy.Tylko dlaczego świeciły pustką?Wyszedłem i okręciłem rygiel kawałkiem drutu.O jakieś pięćdziesiąt jardów zobaczyłem wśródoliwnych drzew pobielony wychodek.Poszedłem tam.Nad otworem szamba pajęczyna.Na zardzewiałymgwozdziu parę ćwiartek po\ółkłych ju\ greckich gazet.Niewypał.Podszedłem do cysterny obok chat, podniosłem drewniane wieko i spuściłem na linie stare wiadro.Zotworu wypełzł, jak uwięziony wą\, strumień chłodnego powietrza.Przysiadłem na ocembrowaniu i wypiłemchciwie parę łyków.Woda miała kamienistą świe\ość wody ze studni, o ile\ milszą od pozbawionej smaku wodyz kranu.Błyszczący czarnoczerwony pająk zdą\ał ku mnie przemierzając na ukos cembrowinę studni.Zagrodziłem mu drogę ręką, wskoczył na nią i przyglądając mu się z bliska zobaczyłem jego małe czarne oczkawyglądające jak latarenki łodzi.Pająk przekrzywiał swą masywną kwadratową głowę z boku na bok, parodiabadawczości Conchisa.I znów, tak jak wtedy z sową, nawiedziło mnie dość niesamowite uczucie realnościczarów, prześladowczej wszechobecności Conchisa.Prawdziwą klęska było dla mnie uświadomienie sobie, \e nie jestem nieodzowny.Z\yłem się z myślą, i\moja obecność niezbędna jest do eksperymentu Conchisa: widocznie myliłem się, musiałem nale\eć dobocznego wątku i kiedy zachciało mi się odegrać wa\niejszą rolę, postanowiono mnie w ogóle odsunąć.Najbardziej dra\niło mnie, \e zostałem - i to bez wyraznego powodu - zepchnięty do tej samej kategorii coMitford
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|