[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Czy nie mogłabym dwarazy obrócić? Nie, nie.Musimy natychmiast odejść, mamy daleką drogę przed sobą, idziemyodwiedzić wytwornych krewnych, którzy odezwali się teraz, odkąd jesteśmy bogaci.Wiecie,jak to, bywa. Znam to, znam.Niech cię Bóg strzeże, a pomyśl czasem o mnie wśród tych wszystkiejwspaniałości.Wieśniaczka wyszła ze swą wieżą, utrzymując z trudem równowagę, za nią dreptałchłopiec, idąc między bokami kolorowego niegdyś łóżka Weronki.Głową podpierał pokrytyspłowiałymi gwiazdami baldachim i niczym drugi Samson dzwigał dwa kunsztownie rżniętesłupy, na których baldachim się wspierał.Weronka, oparta o Salego, śledziła wzrokiem całykorowód i patrząc na tę posuwającą się wśród ogrodów świątynię rzekła: Z tego można by jeszcze zrobić niezgorszą altanę, gdyby to ustawić w ogrodzie,umieścić wewnątrz stolik i ławeczki i obsiać dokoła powojem.Chciałbyś tam kiedy ze mnąsiedzieć Sali? O, tak, Weronisiu! Zwłaszcza gdyby zarosła już powojem. Czegóż jeszcze stoimy?  powiedziała Weronka. Nic nas już tu nie trzyma. Więc chodz i zamknij dom.Komu chcesz oddać klucz?Weronka obejrzała się dokoła. Tu go powiesimy, na tej halabardzie; znajduje się ona w tym domu od przeszło stu lat,jak mówił często ojciec, niech pozostanie więc jako ostatni strażnik! Powiesili zardzewiały klucz na zardzewiałym zakrętasie starej broni, po której pięła sięfasola, i odeszli.Weronka przybladła i zakryła na chwilę oczy, tak iż Sali musiał jąprowadzić.Uszli w ten sposób kilkanaście kroków; ale nie obejrzała się za siebie. Dokąd najpierw pójdziemy?  spytała. Pójdziemy przed siebie  odpowiedział Sali  i spędzimy dzień, gdzie się nam spodoba,nie będziemy się spieszyć, do wieczora zaś znajdziemy chyba miejsce, gdzie się dapotańczyć. Dobrze  rzekła Weronka  cały dzień będziemy razem i pójdziemy, dokąd się namzechce, ale teraz jest mi słabo, musimy się w najbliższej wsi napić kawy. Rozumie się  powiedział Sali. Wyjdzmy tylko z tej wsi.Wkrótce znalezli się w polu i w milczeniu szli obok siebie przez niwy.Był pięknywrześniowy poranek niedzielny, niebo było bezchmurne, wzgórza i lasy okryte delikatną,pachnącą mgiełką, która nadawała okolicy piękno tajemnicze i uroczyste.Ze wszech strondochodził dzwięk dzwonów kościelnych: to harmonijny, głęboki ton dzwonu z miejscowości27 bogatej, to znów gadatliwe dzwoneczki małej, ubogiej wioski.Para zakochanych zapomniałao tym, co czeka ich u schyłku dnia, i oddała się całkowicie upajającej i niewysłowionejradości wkraczania w tę niedzielę; czysto ubrani i swobodni, czuli się jak dwoje legalnienależących do siebie, szczęśliwych ludzi.Każdy rozbrzmiewający w niedzielnej ciszy ton lubdaleki odgłos przeszywał wstrząsem ich dusze; bo miłość jest dzwonem powtarzającymnajodleglejsze i najbardziej obojętne tony, przeobrażając je w swoistą, szczególną muzykę.Mimo że byli głodni, półgodzinna droga do najbliższej wsi wydała się im zajęczym skokiem;ociągając się weszli nieśmiało do karczmy położonej na skraju miejscowości.Sali zamówiłdobre śniadanie, a podczas gdy je przyrządzano, oboje przyglądali się cichutko przyjemnym isolidnym gospodarzom w dużej, czystej izbie gościnnej.Gospodarz był równocześniepiekarzem; miły zapach świeżego pieczywa przenikał cały dom, wnoszono kopiaste kosze zchlebem rozmaitego rodzaju, ponieważ po kościele ludzie wstępowali tu, by kupić pszennepieczywo lub wypić poranny kufelek.Gospodyni, kobieta grzeczna i czysta, cierpliwie ispokojnie ubierała dzieci w niedzielne stroje, a każde z nich, gotowe, przybiegało z ufnościądo Weronki, pokazywało swoje wspaniałości i opowiadało o wszystkim, czym się cieszy ichlubi.Gdy podano mocną i pachnącą kawę, młoda parka usiadła nieśmiało przy stole, jak gdybybyła w gościnie.Wkrótce jednak ośmielili się i jęli rozmawiać szeptem, skromni, leczszczęśliwi.Ach, jak bardzo smakowała rozkwitającej w tym szczęściu Weronce dobra kawa,tłusta śmietanka, świeże, ciepłe jeszcze bułeczki, piękne masło i miód, słodka babka i liczneinne jeszcze smakołyki! Smakowały jej, bo patrzyła przy tym na Salego, i jadła z takąprzyjemnością, jak gdyby przez rok pościła.Cieszyła się też z pięknej zastawy i srebrnychłyżeczek, gospodyni bowiem uważała ich widocznie za prawnie złączoną młodą parę, którąnależy przyzwoicie obsłużyć; przysiadała się do nich od czasu do czasu na pogawędkę, onizaś udzielali jej rozsądnych i zadowalających odpowiedzi.Poczciwa Weronka czuła się tu takdobrze, że sama nie wiedziała, czy woli wyjść, by sam na sam ze swym najdroższym bujaćpo łąkach i lasach, czy też pozostać w przytulnej izbie, by przynajmniej przez kilka godzinpomarzyć o dostatnim domu.Lecz Sali ułatwił jej wybór wzywając ostatecznie i rzeczowo dowyruszenia w drogę, jak gdyby mieli coś tajemniczego i ważnego do załatwienia.Gospodynii gospodarz odprowadzili ich aż przed dom, żegnając jak najżyczliwiej ze względu na ichnienaganne zachowanie, mimo widocznego ubóstwa; biedna zaś młoda parka pożegnała się znimi przestrzegając najlepszych w świecie manier i powędrowała dalej godnie i obyczajnie.Znalazłszy się znowu pod gołym niebem i wszedłszy głęboko w dąbrowę, szli w ten samsposób obok siebie, zatopieni w przyjemnych marzeniach, jak gdyby nie pochodzili z domówzniszczonych, pełnych klęsk, kłótni i nędzy, lecz byli dziećmi ludzi przyzwoitych, dziećmi,do których uśmiecha się jasna przyszłość [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl