[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Obejrzałam się przed wejściem do kantorka i ujrzałamtuż za sobą Jonasza Millera, fanfaroniastego urzędnika,który tak często rozrabiał u nas na widowni.- Z drogi, mała! - warknął, brutalnie odsuwając mniena bok.299Strasznie mu się, widać, spieszyło do lombardu.Za-ciekawiło mnie dlaczego i pewnie weszłabym tam zanim, nawet gdybym nie miała własnego interesu.Wkroczyłam do półmrocznego pomieszczenia.Pano-wała w nim poufna atmosfera katolickiego konfesjonału:klientów przyjmowano w oddzielnych boksach, aby mo-gli dyskretnie rozwiązywać swoje problemy pieniężne.Spoza żeliwnej kraty słuchali ich biadoleń pan Vaughan ijego asystenci, proponując tymczasowe lekarstwo nakłopoty.To, co zostało zastawione, eksponowano na-stępnie w zamykanych gablotach, aby porozumiewaw-czymi błyskami kusiło właścicieli do odzyskania wła-snych dóbr - o ile zbiorą na to dość pieniędzy, co zdarza-ło się niezmiernie rzadko.Pośród tabakierek i pierścion-ków z niesmakiem spostrzegłam zastawione przez kogośporcelanowe sztuczne zęby - ich właściciel musiał byćniezle zdesperowany, skoro posunął się aż do tak dra-stycznego kroku.Zęby szczerzyły się do mnie z aksamit-nej czerwonej poduszeczki grymasem kościotrupa.- O, pan Miller! Pański srebrny kałamarz czeka! -odezwał się głośno pan Vaughan.Chyba nie zauważył,300że wszedł ktoś jeszcze, bo mówił z większą niż zwykleswobodą.- Przyniósł pan pieniądze?- Mam tylko tyle - powiedział Jonasz, wsuwając podkratę sakiewkę z pieniędzmi.Pan Vaughan rozsupłał ją i starannie przeliczył srebr-ne monety oraz miedziaki.- Hmmm.Nie dość, mój panie, nie dość.- odparł,kręcąc smętnie głową.Jonasz z rozpaczą przeczesał palcami tłuste włosy.- Proszę posłuchać: ja go muszę mieć z powrotem.Jeśli nie odzyskam kałamarza, będzie piekło.On.jestnie do końca mój.Pan Vaughan zmarszczył brwi.- Nie zajmuję się kradzionymi dobrami - rzekł srogo,kładąc już dłoń na dzwonku, żeby przywołać asystenta.- Nie, nie, pan mnie zle zrozumiał - tłumaczył sięJonasz.- Pożyczyłem.od przyjaciela.Od przyjaciela? Akurat! Było to jawne łgarstwo.Po-znałam ów kałamarz: stał zawsze na biurku Jonasza wbiurze adwokackim, gdzie ten pracował.Widywałam gosetki razy, mijając ich okno.Jonasz obracał nerwowo wpalcach zegarek z dewizką.301- Może dojdziemy jakoś do porozumienia, panieVaughan - rzekł błagalnie, kładąc zegarek na kontuarze.Finału tej transakcji nie widziałam, bo z zaplecza wy-łonił się asystent pana Vaughana, bladolicy młodzieniecz czołem wysokim jak kopuła katedry Zwiętego Pawła.- Czym mogę służyć panience? - zagadnął mnie, wi-dząc, że czekam z tyłu na twardej ławie.Jonasz obrócił się i ze zdziwienia zrobił wielkie oczy.Najwyrazniej obecność kogoś znajomego była mu nie wsmak.Ja też w jego sytuacji wolałabym jej uniknąć.Przeszłam szybko do wolnego boksu i wepchnęłam podkratę zawiniątko z klejnotami.- Ile mogę za to dostać? - spytałam cicho.Asystent ze znudzoną miną rozwiązał chusteczkę.Nuda natychmiast ulotniła się z jego oblicza: na ladęposypały się połyskliwe drogie kamienie i złote łańcusz-ki.Asystentowi oko błysnęło.- To wszystko prawdziwe, panienko?- Naturalnie.Zerknął na mnie podejrzliwie i założył na oko lupę,aby zbadać starannie każdy klejnot.Odkładał je na bok302jeden po drugim, z namaszczeniem kiwając głową.Wreszcie odłożył i lupę, po czym spojrzał na mnie wni-kliwie, jakby czekał na wyjaśnienie, skąd mam tak wiel-kie kosztowności.- Panie Vaughan! - zawołał do chlebodawcy.- PanieVaughan! Potrzebuję tu pańskiej rady!Pan Vaughan wciąż targował się z Jonaszem Mille-rem.- Jedną chwileczkę, łaskawco - powiedział i prze-szedł za kratą do naszego stanowiska.- Prawdziwe? - spytał asystenta.- Autentyczne, co do jednego, proszę pana.Pan Vaughan z lubością gładził klejnoty.Widać było,jak bardzo pragnąłby mieć je na własność, choćby przezkrótki czas - niepokoiło go jednak, skąd ja je wzięłam.- Przychodzę z polecenia pewnej damy - wyjaśniłam,widząc jego pytający wzrok.- Jestem w tej transakcjiosobą zaufaną.- Hmmm.Mogę za to wszystko dać pięć funtów -powiedział pan Vaughan.Była to śmieszna suma na początek licytacji.Wiedzie-liśmy o tym oboje.303- Pięćdziesiąt - rzekłam stanowczo.Pan Vaughan uśmiechnął się.- Za kogo mnie panienka bierze? Zakład dobroczyn-ny?- W takim razie zaniosę te kosztowności do kogośinnego.- Trzydzieści - warknął.- Czterdzieści pięć.- Czterdzieści.- Zgoda.Czterdzieści to nie była zła suma.Większość moichznajomych nie zarabiała tyle w rok.Nie była to jednaksuma odpowiadająca rzeczywistej wartości klejnotów:gdyby panienka Elżbieta ich nie odebrała, pan Vaughanubiłby na tych skarbach niezły interes.Otworzył teraz kasę i odliczył do woreczka sporągarść złotych gwinei, po czym przesunął do mnie podkratą kwit.- Powiedz, panna, swojej damie , że ma sześć mie-sięcy na wykupienie klejnotów.Po upływie tego czasubędzie mi wolno to wszystko sprzedać.- Rozumiem.304Schowałam sakiewkę złota oraz kwit do kieszeni iskierowałam się do wyjścia.Jonasz Miller czekał namnie przy drzwiach.- Słuchaj no, Kiciu, nie pożyczyłabyś mi paru gwi-nei? - zagadnął, siląc się na miły uśmiech.- Jak mi niepomożesz, to koniec ze mną.- Przykro mi - pokręciłam głową - ale to nie mojepieniądze.Nie mogę nic pożyczyć.Jego uśmiech natychmiast zniknął.- Klejnoty też nie były twoje, no nie, Kiciu? Czyżbyśmiała coś na sumieniu? - Zbliżył się do mnie o krok.- Napewno nie chcesz, żebym o tym doniósł sędziom z Aucz-niczej?- Nie pański interes - odparłam ze złością.- To, żepan okrada swojego pracodawcę, nie znaczy jeszcze, żewszyscy tak robią.Zatrzasnęłam za sobą drzwi i co sił w nogach pogna-łam do teatru.Nie bałam się pogróżek Jonasza - wiedzia-łam, że to lizus i oszust.Gdyby rozpuścił plotkę, panien-ka Elżbieta zawsze stanie w mojej obronie; gorzej, jeślidoniesie do magistratu - w tej sytuacji jeszcze ważniejszebyło, aby Janek jak najprędzej opuścił Drury Lane.305- Coś ty zrobiła?Janek chodził w tę i z powrotem po dywaniku przedkominkiem, a na rozdzielającym nas stole lśniły monetyw otwartej sakiewce.Jak się sam pewnie domyślasz, Czytelniku, sprawawyglądała kiepsko.- Już powiedziałam.Przypadkiem napomknęłam pa-nience Elżbiecie, że potrzebujesz pomocy, a ona.- Nie rozumiesz, co narobiłaś? - przerwał mi gniew-nie Janek.- Upokorzyłaś mnie, Kiciu.Ty i twoi przyja-ciele chcieliście mnie uchronić od deszczu, a wepchnęli-ście pod rynnę! Nie przyszło ci do głowy, że sam umiemo siebie zadbać? Straciłem wszystko, obierając niezależ-ną drogę życia: rodzinę, pozycję, nawet ukochaną kobietę- ale, jak dotąd, zachowałem szacunek do siebie!Nie dałam się nabrać na te płomienne mowy; Janeknaprawdę potrzebował naszej pomocy.- A więc przyznaj się, jaki miałeś plan działania? -spytałam z chłodnym opanowaniem.- Wyjechać do Ameryki - odrzekł, opierając się cięż-ko o gzyms kominka.- Z diamentem?306Uśmiechnął się z goryczą.- Taki właśnie był mój plan.- A skąd zamierzałeś wziąć pieniądze na podróż?O ile pan Sheridan nie spienięży diamentu, a wątpię,aby zrobił to nawet dla ciebie, będą ci potrzebne pienią-dze na bilet.Pan Sheridan, jak wiadomo, nie śmierdzigroszem.- To prawda - zgodził się Janek.- Sheridan nie madość gotówki.- A ty masz?- Zaledwie głupie kilkaset tysięcy funtów.tyle żewszystko, niestety, w kieszeni ojca.- Westchnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|