[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Modliłem się do Boga, żeby nade mną była pusta przestrzeń, życiodajny tlen, żeby się nie okazało, że potwór zawlókł mnie do niższej groty zalanej pod samo sklepienie.Pomyślałem o śnie Jima Bodine'a.O tonięciu.O Atlantydzie.“Najbardziej mnie przeraża uczucie, że ta woda się nie kończy, że nad nią są tysiące ton skał.Więc nawet gdybym się wynurzył, to i tak nie zaczerpnę oddechu”.Wtem ujrzałem dziwne migotanie.Falujące, zielone migotanie.Głowa wyprysnęła nad powierzchnię, głęboko odetchnąłem.Łyknąłem wody, zakrztusiłem się i dusząc przebierałem bezradnie nogami, aż ochłonąłem na tyle, by położyć się na wodzie.Powietrze było tak zimne, że aż mnie zabolało w płucach, przemarzłem do szpiku kości, ale w tym momencie zupełnie się tym nie przejmowałem.Krab nie żył, byłem wolny.W końcu przestałem ciężko dyszeć, ale dopadły mnie gwałtowne dreszcze.Rozejrzałem się wkoło, znalazłem się w innym podziemnym jeziorze.Grota różniła się znacznie od tej, w której mieściła się szatańska katedra.Kształtem przypominała bumerang i z tego miejsca widziałem tylko jeden kraniec; wysoko nade mną wisiało sklepienie z dużych, pochyłych głazów.Lecz najbardziej mnie zdziwiło to, że było jasno i mogłem się wszystkiemu przyjrzeć.Światło, zbyt słabe i zielonkawe, nie mogło pochodzić z lampy.Przypominało nikłą, pulsującą fluorescencję niczym z obrazów lśniących w mroku.Emanowało z niewidocznego krańca jaskini.Zaczerpnąwszy głęboko powietrza i gwałtownie wymachując nogami, popłynąłem w jego kierunku, choć bardzo ciążyło mi mokre ubranie.Gdy dojrzałem odległy koniec groty, byłem już bardzo zmęczony, na chwilę położyłem się na wodzie i z niedowierzaniem wpatrzyłem w straszliwą scenę rozgrywającą się przed moimi oczami.Na końcu jaskini znajdowały się fantastycznie ułożone kondygnacje stalaktytów i stalagmitów, lśniących, pulsujących bladym, zielonkawym światłem.U góry wyglądały jak organy, a na dole otaczały rzędem smukłych kolumn szeroką, kamienistą plażę.Najbardziej przeraziło mnie to, co leżało na plaży.Przypominało czarnego, olbrzymiego czerwia o suchej pomarszczonej skórze.Część jego ciała była zanurzona w wodzie, z lśniących, brązowych żuchw zwisał przegniły kawałek ludzkich wnętrzności.Miał przynajmniej dziewięćdziesiąt stóp długości i dwadzieścia wysokości, a kolor i obrzydliwa miękkość przywodziły na myśl najbardziej ohydne robale znajdowane pod kamieniami.To był Quithe, bóg-bestia, pan otchłani.To był Chulthe, odrażający duch, władca Atlantydy.To był szatan pod fizyczną postacią czerwia.Nie wiedziałem, co zrobić.Nie mogłem siedzieć dłużej w wodzie, bo zgrabiały mi ręce i nogi.Musiałem wyjść z jeziora.A jedyne dostępne miejsce to plaża, na której ucztował Chulthe.Mogłem jeszcze zanurkować i znaleźć korytarz, którym mnie tu przywlókł krab, ale wiedziałem, że to najlepszy sposób na samobójczą śmierć, bo nie starczyłoby mi sił.Już miałem popłynąć w stronę drugiego krańca jaskini, by sprawdzić, czy nie ma tam półki skalnej, na której bym mógł odpocząć, gdy usłyszałem znajomy głos.- Mason! To ty? Mason!Spojrzałem na potworną plażę, gdzie Chulthe pławił się we krwi, ale jakimś sposobem potworny czerw gdzieś znikł i widziałem tylko nagie skały.Znów rozległo się wołanie:- Mason!Dopiero wtedy poznałem głos Rhety.Ale cóż ona tu robi, w tej zapomnianej przez Boga i ludzi podziemnej jaskini? Kiedy ją ostatni raz widziałem, jechała do szpitala z nogą skręconą w kostce.A mimo to właśnie ona stała na skraju wody w białym fartuchu, jaki zwykle nosiła w laboratorium.Machała do mnie ręką.To na pewno była Rheta.Zdumiony wykrzyknąłem jej imię i popłynąłem w stronę plaży.Rheta potrząsnęła głową, blond loki rozsypały się na ramiona, zaczęła rozpinać fartuch.Dzieliło nas zaledwie około sześćdziesięciu stóp i świetnie widziałem jej uśmiech.Zawołałem urywanym głosem, bo wykonywałem szerokie zamachy ramionami.- Jak.się.tu.dostałaś?.Jest.jeszcze inna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|