[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Memphis w październiku jest naprawdę uroczym miastem.Lotniczy bilet powrotny do Cleveland kosztuje prawie siedemset dolarów.Założyliśmy, że nocleg w tanim, ale w miarę bezpiecznym motelu pochłonie co najmniej czter­dzieści dolarów za dobę.Na jedzenie wydam znacznie mniej, bo wystarczy mi byle co.To my zażądaliśmy przesłuchania świadków, więc musimy pokryć wszystkie związane z tym koszty.Najtańsza clevelandzka protokolantka, z jaką rozmawiałem, bierze stówę dziennie za fatygę plus dwa dolary od strony maszynopisu zeznania, a te często liczą sobie sto albo i więcej stron.Wolelibyśmy przesłuchanie sfilmować, ale to nie wchodzi w rachubę.Tak samo jak podróż samolotem.Kancelaria adwo­kacka Rudy’ego Baylora po prostu nie może sobie pozwolić na wyekspediowanie mnie do Cleveland drogą lotniczą.Wyprawy toyotą ryzykował nie będę, bo awa­ria na pustkowiu uziemiłaby mnie na Bóg wie jak długo i trzeba by było przesunąć termin przesłuchania.Deck przebąkiwał coś o podróży furgonetką, lecz wątpię, czy pokonałaby taki kawał drogi.Natomiast greyhound jest niezawodny, za to strasz­liwie powolny.Ale koniec końców dojeżdża na miejsce.Nie taki środek transportu sobie wymarzyłem, ale co tam, trudno.Zresztą nie spieszy mi się.No i pooglądam sobie piękne krajobrazy.Poza tym zaoszczędzimy tro­chę cennego grosza.Mógłbym się tak jeszcze długo pocieszać.Deck prowadzi i prawie cały czas milczy.Pewnie jest trochę zażenowany, że nie stać nas na więcej.I wie, że powinien mi towarzyszyć.Mam stawić czoło wrogim świadkom, mam otrzymać nowe dokumenty, które bę­dą wymagały natychmiastowego przejrzenia.Co dwie głowy, to nie jedna.Żegnamy się na przydworcowym parkingu.Deck przyrzeka dopilnować interesu i podłapać kilku nowych klientów.Na pewno będzie próbował, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.Odjeżdża w kierunku szpitala pod wezwaniem Świętego Piotra.Nigdy w życiu nie jechałem greyhoundem.Dworzec jest mały, ale czysty.I roi się w nim od podróżnych, w większości Murzynów i staruszków wyruszających w niedzielną podróż.Zgłaszam się do kasy i wykupuję zarezerwowany bilet.Płacę sto trzydzieści dziewięć do­larów.Autobus odjeżdża o ósmej i zmierza na zachód, do Arkansas, a potem na północ, do St.Louis w Missouri.Na szczęście nikt koło mnie nie siedzi, przynajmniej ten kłopot mam z głowy.Autobus jest prawie pełny, są tylko cztery wolne miejsca.Według rozkładu jazdy w St.Louis powinniś­my być za sześć godzin, w Indianapolis o siódmej wieczorem, a w Cleveland o jedenastej w nocy.Piętnaś­cie godzin jazdy.Przesłuchanie rozpoczyna się jutro o dziewiątej rano.Jestem pewien, że moi szlachetni przeciwnicy, ci od Trenta i Brenta, jeszcze smacznie śpią.Wkrótce się obu­dzą, zjedzą obfite niedzielne śniadania, zasiądą na weran­dach, pogawędzą z żonami, przeczytają niedzielne wyda­nie gazety, niektórzy pójdą do kościoła, potem zjedzą świąteczne lunche, po lunchach rozegrają partyjki golfa, a koło piątej żony odwiozą ich na lotnisko.Mężowski pocałunek, lot pierwszą klasą i godzinę później cała grupa wyląduje na lotnisku w Cleveland, gdzie na pewno spotka ich ktoś z Great Benefit, by przewieźć gości do najlep­szego hotelu w mieście.Po wyśmienitej kolacji, z aperitifami i winem, zasiądą w luksusowej sali konferencyjnej, by do nocy knuć przeciwko mnie wyrafinowany spisek.Gdy stanę w recepcji taniego motelu, będą szykowali się do snu: wypoczęci, najedzeni, gotowi do bitwy.Siedziba zarządu towarzystwa ubezpieczeniowego Great Benefit Life mieści się na zamożnym przedmieściu Cleveland, które zasiedlili biali wyparci ze śródmieścia przez Murzynów.Tłumaczę taksiarzowi, że szukam taniego mo­telu w tamtej okolicy, i facet od razu wie, dokąd jechać.Zatrzymuje się przed “Plaza Inn”.Tuż obok jest restaura­cja McDonalda, a naprzeciwko kino i wypożyczalnia wideo.Wzdłuż całej ulicy ciągną się sklepy, bary szybkiej obsługi, tanie moteliki, wszędzie migoczą kolorowe neony.Gdzieś niedaleko musi być deptak albo promenada.Oko­lica sprawia wrażenie bezpiecznej.Jest pełno wolnych pokojów.Płacę gotówką trzydzie­ści dolarów za noc i pamiętając o wskazówkach Decka, proszę o rachunek.Dwie minuty po północy leżę już w łóżku.Leżę, gapię się w sufit i nagle dociera do mnie, że poza motelowym recepcjonistą nikt na świecie nie wie, gdzie teraz jestem.Nie mam do kogo zadzwonić, nie muszę się nikomu opowiadać.I, oczywiście, nie mogę zasnąć.Odkąd zacząłem nienawidzić Great Benefit, ciągle prześladowała mnie myśl o siedzibie ich zarządu.Wy­obrażałem sobie strzelisty, nowoczesny biurowiec ze stali i szkła, z fontanną przed wejściem, z flagami powiewającymi na masztach, z nazwą towarzystwa i je­go znakiem firmowym z brązu na frontonie gmachu.Wszędzie bogactwo i dostatek.Nic z tych rzeczy.Owszem, budynek znaleźć jest dość łatwo, bo nad osadzonymi w betonowej ścianie drzwiami widnieje napis wymalowany grubymi, czarnymi literami: 5550 BAKER GAP ROAD.Ale nazwy Great Benefit nigdzie nie dostrzegam.Szczerze mówiąc, gmach wyglą­da bardzo niepozornie, tak niepozornie, że z ulicy trudno go zauważyć.Nie ma tu żadnych fontann ani masztów z powiewającymi flagami, jest tylko wielka brylasta konstrukcja z rozlazłych czteropiętrowych sześcianów, które posklejano z sobą bez ładu i składu.Całość jest bardzo nowoczesna i niewiarygodnie brzydka.Fasadę pokryto szlichtą z białego cementu i podziurawiono oknami, w które wprawiono przyciemnione szyby.Na szczęście główne wejście jest wyraźnie oznakowa­ne, więc trafiam bez pudła.Wchodzę do niewielkiego holu.Wzdłuż jednej ściany stoi kilka roślin w plas­tikowych donicach, przy drugiej siedzi ładniutka recep­cjonistka ze słuchawkami na głowie i z maleńkim mikro­fonem przy ustach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl