[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Natychmiast.Mary wzywa pomocy.Czy mnie rozumiecie? Mary wzywa pomocy!- O czym ty.- Uciekła.Biegnie drogą do miasteczka, a Tak ściga ją i jest tuż-tuż.Musicie jechać.Natychmiast.Teraz.Ralph znów wyciągnął ku niemu ramiona, tym razem jednak z wahaniem; w jego geście nie było prawdziwej siły.David z łatwością uniknął jego uścisku.Wyskoczył z samochodu na ulicę.- Hej! - krzyknęła za nim Cynthia.- Słuchaj, rozdzielamy się.jesteś pewien, że tak będzie dobrze?- Nie! - odkrzyknął chłopiec.Był zrozpaczony, zmieszany i bardzo, bardzo oszołomiony.- Wiem, jak źle to wygląda, mnie też wcale się nie podoba, ale nie możemy zrobić niczego innego! Przysięgam! Nie możemy zrobić niczego innego.- Masz tu natychmiast wrócić! - wrzasnął ile sił w płucach Ralph.David odwrócił się.Jego ciemne oczy spojrzały wprost w pełne niepokoju i cierpienia oczy ojca.- Jedź, tatusiu.Ruszajcie wszyscy.Natychmiast, już.Nie macie wyboru.Musicie jej pomóc.Pomóżcie jej, na litość boską pomóżcie Mary.I nim ktokolwiek zdołał zadać mu jakiekolwiek jeszcze pytanie, David pędem pobiegł w ciemność.Poruszał w biegu jedną ręką, drugą przyciskał do piersi schowany za koszulą portfel Johna Edwarda Marinville'a, portfel z prawdziwej krokodylej skóry, trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolców u Barneya w Nowym Jorku.5Ralph próbował wyskoczyć za synem.Steve chwycił go za ramiona, Cynthia chwyciła go w talii.- Puśćcie mnie! - krzyknął, szarpiąc się.ale nie szarpał się zbyt mocno.Steve'a to pocieszyło.Odrobinę.- Chcę iść z synem!- Nie - zaoponowała Cynthia.- Musimy wierzyć, że chłopak wie, co robi.- Nie mogę stracić i jego - szepnął Ralph, lecz nie szarpał się już, nie próbował wyrwać z ich objęć.- Nie mogę!- Może najlepszym sposobem niedopuszczenia do tej ostateczności jest spełnić jego życzenie - zauważyła dziewczyna.Ralph odetchnął głęboko.- Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale mój David poszedł szukać tego cholernego dupka.- Mówił to tak, jakby mówił do siebie, jakby próbował coś sobie wyjaśnić.- Poszedł szukać tego cholernego egoistycznego dupka, żeby oddać mu zgubiony portfel, a kiedy zapytałem dlaczego, odparł, że Bóg mu kazał.Tak było?- Mniej więcej.- Cynthia położyła dłoń na ramieniu Ralpha.Gdy otworzył oczy, uśmiechnęła się do niego.- A wiesz, co w tym wszystkim najcholerniejsze? Zapewne mówił prawdę.Ralph zerknął na Steve'a.- Nie zostawicie go, prawda? - spytał.- Nie zabierzecie Mary i nie uciekniecie z Desperation tą tam drogą dla sprzętu? Nie zostawicie mojego chłopca?Steve tylko pokręcił głową.Ralph Carver ukrył twarz w dłoniach.Zebrał się w sobie, opuścił ręce i spojrzał im prosto w oczy.Twarz miał nieruchomą, kamienną.Decyzja została podjęta, mosty spalone.Przez głowę Steve'a przeleciała i zaraz nikła dziwna myśl: dopiero teraz, po raz pierwszy od czasu, gdy się spotkali, dostrzegł, ile jest w synu z ojca.- No i dobrze - powiedział Ralph.- Do naszego powrotu opiekę nad mym synem sprawuje Bóg.- Wyskoczył z samochodu, patrząc w głąb ulicy ponurym spojrzeniem.- Tylko Bóg - dodał jeszcze.- Ten sukinsyn Marinville z pewnością spieprzyłby sprawę.Rozdział 41Kiedy wilk go zaatakował, Johnny Marinville przypomniał sobie, jak David mówił, że istota reżyserująca do przedstawienie chce, by opuścili miasteczko, i będzie szczęśliwa, jeśli je opuszczą.Może prorocza wizja Davida uległa lekkiemu, chwilowemu zamroczeniu, a może Tak po prostu dostrzegł szansę dorwania jednego z nich w chwili słabości i postanowił ją wykorzystać? Darowanemu koniowi.i tak dalej.W każdym razie - stwierdził w duchu - to przesrana sprawa.Przesrana do końca.Sam ją przesraleś, przyjacielu - powiedziała mu zza pleców Terry.Jasne, to musiała być Terry, jak zwykle pomocna w trudnej chwili.Johnny zamierzył się młotkiem na atakującego go wilka.- Won, cholero! - wrzasnął piskliwym głosem, w którym z trudem rozpoznał swój głos.Wilk skoczył w lewo i zatoczył ciasny łuk.Warczał, szczerzył kły, zadem prawie zamiatał ziemię, ogon miał podwinięty.Potężnym barkiem trącił po drodze szafkę, z której z trzaskiem spadł na podłogę spodeczek.Radio wypluło z siebie długą, głośną serię trzasków.Johnny zrobił krok w stronę drzwi, wyobrażając sobie, jak to pędzi korytarzem w stronę wyjścia na parking, niech szlag trafi samochód w garażu, cztery kółka znajdzie sobie gdzie indziej.Lecz wilk nagle znalazł się właśnie w korytarzu, łeb trzymał nisko, jeżył się i gapił na niego przeraźliwie inteligentnymi, przeraźliwie świadomymi, świecącymi niesamowitym blaskiem ślepiami.Johnny cofnął się.Młotek trzymał przed sobą niczym rycerz salutujący mieczem swego króla i kręcił nim lekko.Czuł swą spoconą dłoń na pokrytym perforowaną gumą trzonku.Wilk był wielki co najmniej jak dobrze wyrośnięty owczarek alzacki; w porównaniu z nim młotek sprawiał wrażenie absurdalnie małego - domowe narzędzie, nadające się zaledwie do naprawienia półki albo wbicia gwoździa pod obrazek.- Boże, pomóż - westchnął Johnny, nie odczuł jednak obecności Boga.Bóg to było tylko ot, takie sobie słowo, słowo, które wypowiada się, kiedy człowiek nagle zdaje sobie sprawę z tego, że i jego obowiązuje prawo grawitacji, więc skoro poślizgnął się w gównie, to i w nim siądzie.Nie ma Boga, nie ma Boga, Johnny nie jest przecież dzieckiem z przedmieścia jakiejś cholernej dziury w Ohio, którego najmarniej trzy lata dzielą od pierwszego spotkania z maszynką do golenia, Johnny wie, że modlitwa to manifestacja tego, co psychologowie nazywają “myśleniem magicznym” i że Boga po prostu nie ma.A gdyby nawet był, czy przyszedłby mi na pomoc? Czemu niby miałby się trudzić, skoro zostawiłem ich tam, w samochodzie?Wilk szczeknął nagle.Był to dźwięk wręcz śmieszny, piskliwe szczeknięcie, którego można byłoby się spodziewać raczej po pudlu albo cocker-spanielku.Zęby wilka wcale nie sprawiały jednak wrażenia śmiesznych.Wielkie kule śliny wylatywały spomiędzy nich raz za razem.- Won! - wrzasnął Johnny cienkim, łamiącym się głosem.- No już! Wynoś się stąd!Zamiast się wynosić, wilk przykucnął zabawnie i przez moment Johnny miał wrażenie, że zaraz się zesra, że jest równie przerażony jak on i zaraz zesra się na podłogę laboratorium.Nagle, na ułamek sekundy przed atakiem, zdał sobie sprawę z tego, że wilk nie będzie srał, lecz skoczy.Na niego.- Boże, nie, nie, proooszę! - wrzasnął i obrócił się, by uciec, uciec do samochodu i sztywnych, wiszących na hakach ciał.A przynajmniej był pewien, że odwraca się, by uciec.Jego ciało poruszyło się bowiem w przeciwnym kierunku, naprzód, niczym kierowane dłońmi, których nie potrafił dostrzec.Nie czuł się jak ktoś nawiedzony, doznał natomiast czystego, jasnego uczucia, że nie jest już sam.Przestał się bać.Zniknął też rządzący nim do tej pory pierwotny instynkt każący mu tylko i wyłącznie uciekać.Zrobił krok naprzód, odbijając się od stołu wolną ręką.Zamachnął się młotkiem zza prawego ramienia i rzucił nim w momencie, gdy wilk odrywał się od podłogi.Spodziewał się, że młotek wywinie kozła i był absolutnie pewien, że przeleci nad łbem atakującego zwierzęcia.Jakieś tysiąc lat temu, jako uczeń szkoły Lincoln Park, narzucał w szkolnej drużynie baseballowej i nadal pamiętał wrażenie, jakiego doznawał w chwili wypuszczenia z dłoni piłki, która miała przejść o wiele za wysoko.Żadne z tych nieszczęść jednak nie nastąpiło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl