[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka tygodni wcześniej pozwolił swoim żołnierzom złożyć broń, przypomniawszy im, że wszyscy, którzy to zrobią, sprowadzą na swoją rodzinę wieczną hańbę.Czeka ich los wyrzutków, ich nazwiska zostaną skreślone ze spisów ludności miast i wsi.W świetle prawa, przestaną istnieć i będą zarabiać na życie tylko pod przybranymi nazwiskami, daleko od domów.Sam Toda zaczął myśleć o poddaniu się, wierząc, że zostanie po wojnie - jako oficer - skazany na śmierć.Wraz z pięćdziesięcioma innymi, już przerzucanymi z jaskini do jaskini, dał się ostatecznie złapać w połowie czerwca.Amerykanie, miotając granaty i bomby dymne, zapędzili ich w najgłębsze zakątki jaskini.Zaczęli w nią pompować wodę morską, Toda z siedmioma innymi był wśród tych, którzy uciekli do biegnącego nieco wyżej bocznego tunelu.Wówczas usłyszał krrump: wodą popłynął płomień.Puścili i pod­palili benzynę.Ocaleli tylko ci, którzy byli przy nim.Następnego dnia zaczął penetrować wypełnioną dymem jaski­nię żółtawy płomień.To szedł japoński marynarz z latarką w dłoni.- Amerykanie dali nam wszystkim papierosy i żarcia tyle, ile kto chciał - mówił.- Traktują nas bardzo dobrze.Jest tam wielu jeńców.Mamy nawet majora.- Skłonił głowę.- Zdecydujcie się sami.- Powiedział i wyszedł.- Jeśli chcecie się poddać - zwrócił się Toda do pozostałych - zróbcie to.Żołnierze, kolejno, składali przed nim formalny ukłon, jakby prosząc o wybaczenie, i opuszczali jaskinię, pozostawiając Todę z jednym rannym kolegą.- A ty co chcesz zrobić? - spytał.- Nie chcę tylko umierać - odparł żołnierz.- Ja także nie - powiedział Toda.Zgubił jednak w walce przepaskę, a nie chciał poddawać się nago.Znalazł sztukę bawełny i, posuwając się za rannym, wylazł z pieczary.Trzymał w garści pistolet.Natknął się u wyjścia na kilku Amerykanów.Jeden z nich powitał go uściskiem dłoni.- Jestem oficerem - powiedział Toda - zanim wam się poddam, muszę coś na siebie włożyć.- Stanął, skromnie odwrócony do nich plecami, by zawiązać przepaskę, po czym się poddał.Panował nad sobą aż do kąpieli pod prysznicem.Potem się załamał i, po raz pierwszy w życiu, rozpłakał.Nie chciał z nikim rozmawiać, tłumacząc to skrajnym wyczerpaniem, ale patrzył szczerze zafascynowany, gdy amerykański lekarz opatrywał ranną nogę wroga, pozwalając wrażej krwi i ropie zbryzgiwać jego własny mundur.Żaden lekarz japoński nigdy by do czegoś podobnego nie dopuścił!Z odrazą patrzył na radosny nastrój kolegów-jeńców.Radzi z tego, że ocaleli, wyśpiewywali sprośne piosenki.Wstydził się, że jest Japończykiem i jeszcze tej nocy przegryzł język, żeby się udławić własną krwią.Wystawił go i zaczął się kłuć w podbródek.Bolało bardzo, ale krew prawie nie ciekła.Potem próbował się udusić sznurkiem skręconym w grubą pętlę.Gdy zaczął czernieć, przybiegli strażnicy.Zaklął, wzruszył ramionami.Prawdopodobnie, powiedział so­bie: przeznaczono mi życie.Nie chciał jednak rozmawiać ze współjeńcami i przez dwa dni niczego nie wziął do ust.Namówiono go w końcu, żeby coś przegryzł.Mimo to nadal uważał, że poddając się, zhańbił siebie.Od chwili ucieczki łodzią z wyspy Leyte, jego kuzyn Ko uniknął schwytania i śmierci co najmniej kilkanaście razy.Grupa kaprala Kamiko dopłynęła do Negros, wielkiej wyspy na zachód od Cebu, gdzie pojmano Willa.Spotkali po drodze tuzin innych maruderów i namówili ich, by razem szukali drogi do wolności.Grupa ta, nadal pod wodzą Kamiko, zaszyła się w gęstą dżunglę i skierowała ku południowo-zachodniemu wybrzeżu.Przełazili górę za górą, przy­mierając głodem, albo tygodniami mając za pożywienie tylko kraby i ślimaki.Pod koniec czerwca Maeda tak wychudł, że mógł objąć swój nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym.Drapiąc wyschłą skórę ramienia, strącał z niej biały kurz.Wypadła mu połowa włosów, a ilekroć spojrzał w strumień, drżał ze strachu na widok odbicia swojej kościstej twarzy.Nic tak nie unieszkodliwiało trujących ukłuć owadów jak własna uryna.Podczas snu wgryzały się im w oczy kleszcze, przywierały wytrwale do chwili, gdy obrzmiałe jak szklane paciorki, odpadały.Pożerali je, bo nic nie powinno się marnować.Byli już tak osłabieni, że mogli pokonywać zaledwie dwa kilometry dziennie.Obsesją stało się jedzenie.Poborowy nazwis­kiem Ohno powtarzał pogłoskę, że kucharz ich jednostki warzył zupę z rozwalonego Filipińczyka.- Rzygać się chce na myśl o żarciu ludzkiego ścierwa - mówił Maeda.- Ale czytałem, że jest dosyć nawet smaczne.- Dopóki tego nie sprawdzisz - dodał Kamiko, który zauważył, że Ohno popatrywał na Maedę ukradkiem, jakby widział w nim surowiec na zupę.Ohno szybko przesunął spojrzenie w bok.- Gdy człowiek naprawdę umiera z głodu - powiedział w samo­obronie - gotów zjeść wszystko.- Jadłeś kiedy ludzkie mięso? - spytał Ko.- Nie -- odparł Ohno.- Ale pracowałem w krematorium i niedługo trwało, zanim człowiek przestał myśleć, że pali ludzkie zwłoki.- Obrzydliwe! - krzyknął Ko.- Bo widzisz - powiedział Ohno na swoją obronę - jeśli jesteś wrażliwy, nie możesz być palaczem zwłok.Ko, obudziwszy się następnego ranka, spostrzegł, że liściaste legowiska Ohno i Maedy są puste.Znalazł obu w pobliskim strumieniu.Maeda wyciągnął po kąpieli swoje wychudłe ciało, gdy Ohno, skryty za krzakiem z mieczem w garści, gapił się nań jak kot polujący na mysz.- Uważaj! - ostrzegł Ko przyjaciela, który siadł przerażony.Ohno miał ogień w oczach.Po chwili upuścił miecz jak ktoś, kto się przyznaje do winy, skamląc:- Wybaczcie mi! - Ko bił go aż do bólu własnych pięści.Ohno, poddawał się ze zrozumieniem, po czym padł, zalany krwią.Podczas popołudniowego odpoczynku Maeda pokazał Ko wiersz.- To mój ostatni - powiedział i przeczytał słabym łamliwym głosem.Jesienią tego rokuwiatr będzie krzyczećpustynnie i zimnoi nie ocaleje nic.Tej nocy Ko śnił, że w jasny wiosenny poranek bierze udział w pogrzebie.Kwiaty pachniały odurzająco i nigdy przedtem nie widział równie błękitnego nieba.- Mamy go pochować, czy spalić? - spytał Kamiko, ubrany w montsuki, strój ceremonialny.- Spalcie go - powiedział Ohno.- Mnie to pozwólcie zrobić [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl