[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gałęziami drzew poruszał wiatr, chłodząc rozpaloną skórę Davida.Dopiero dziś Brian nie czuł tego wiatru wraz z nim.Sie­dzieliby ze zwieszonymi nogami, rozmawiali, śmiali się.David wybuchnął płaczem.Dlaczego tu jestem?Żadnej odpowiedzi.Dlaczego tu przyszedłem? Czy coś mnie do tego skłoniło?Żadnej odpowiedzi.Kimkolwiek jesteś, proszę, odpowiedz mi.Żadnej odpowiedzi przez bardzo długą chwilę.a polem coś usłyszał i nie miał wrażenia, że rozmawia sam ze sobą, że oszukuje się co do lego, co robi, by doznać choć drobnego pocieszenia.Jak wtedy, kiedy siał przy łóżku Briana i teraz myśl, która się pojawiła, nie mogła być jego myślą.Tak - powiedział ów głos.- Jestem tutaj.Kim jesteś?Kim jestem? - powtórzył głos i umilkł, jakby milczeniem coś wyjaśniał.David usiadł po turecku pośrodku platformy i zamknął oczy.Dłońmi objął kolana.Otworzył umysł, jak potrafił najlepiej.Nie miał pojęcia, co jeszcze powinien zrobić.W tej pozycji czekał przez nieokreślony czas, słysząc odległe głosy wracających ze szkoły do domu dzieci, świadomy czarno-czerwonych wzorów tańczących mu pod powiekami.Wiatr kołysał gałęziami nad jego głową, a po twarzy przemykały mu na zmianę wzory cienia i plamy słońca.Powiedz mi, czego chcesz.Żadnej odpowiedzi.Głos najwyraźniej niczego od niego nie chciał.Więc powiedz mi, co mam zrobić.Żadnej odpowiedzi.Głos milczał.Z bardzo, bardzo daleka dobiegł go dźwięk gwizdka z remizy.Minęła piąta.Siedział tak na platformie, nie otwierając oczu, przez co najmniej godzinę, być może nawet blisko dwie.Rodzice z pewnością zauważyli już, że nie ma go na podjeździe, dostrzegli leżącą na trawniku piłkę i pewnie się denerwują.David kochał ich i nie chciał ich denerwować - w pewien sposób rozumiał nawet, że zbliżająca się wielkimi krokami śmierć Briana była dla nich ciosem równie dotkliwym jak dla niego - ale nie mógł jeszcze wrócić do domu.Przecież nie skończył.Chcesz, żebym się modlił? - spytał głosu.- Bo jeśli chcesz, spróbuję, chociaż nie wiem jak.Nie chodzimy do kościoła i.Głos przerwał mu, nie zły i nie rozbawiony, pozbawiony choćby śladu niecierpliwości; nie zdradzał żadnych możliwych do od­czytania uczuć.Już się modlisz.O co powinienem się modlić?O cholera, mumia nas ściga - odparł głos.- Może przy­spieszylibyśmy kroku?Nie wiem, co to znaczy.Wiesz doskonale.Nie, nie wiem.“Tak, wiem - powiedział David.A raczej wyjęczał.- To znaczy, że mam prosić o to, o co żadne z nich nawet nie ośmieliło się prosić, modlić się o to, o co żadne z nich nawet nie ośmieliło się modlić.Prawda?”Żadnej odpowiedzi.David otworzył oczy.Poraziło go złotoczerwone światło paź­dziernikowego zmierzchu.Poniżej kolan nogi mu zdrętwiały, czuł się tak, jakby właśnie obudził się z głębokiego snu.Proste, nie skrywane piękno tego dnia wręcz go oszołomiło; był w pełni świadom tego, że jest częścią czegoś większego, że jest komórką żywej skóry świata.Podniósł dłonie z kolan, obrócił je, uniósł i wyprostował.“Niech wyzdrowieje - poprosił.- Boże, proszę, niech wy­zdrowieje.Jeśli mi to zrobisz, ja zrobię coś dla Ciebie.Dowiem się, czego chcesz, a potem zrobię to dla Ciebie.Obiecuję”.Tym razem nie zamknął oczu, ale słuchał uważnie; musiał wiedzieć, czy głos nie ma przypadkiem jeszcze czegoś do powie­dzenia.Mogło się wydawać, że nie.David podparł się rękami, spróbował wstać i aż się skrzywił, czując ukłucia niezliczonych igiełek bólu w nogach, od stóp w górę.Zdołał się nawet roześmiać.Złapał gałąź, by utrzymać równowagę, i w tym momencie głos jednak się odezwał.David słuchał go, przechyliwszy głowę, nadal trzymał się gałęzi i nadal czuł śmieszne drganie mięśni, do których krew dopływała dopiero teraz.Potem skinął głową.W pień drzewa wbili trzy gwoździe, przytrzymujące deseczkę z napisem “Strażnica Wietkongu”.Od tego czasu deska popękała i skurczyła się i zardze­wiałe główki gwoździ wystawały nieco.Chłopiec wyjął z kieszeni koszulki niebieską przepustkę i nabił kawałek papieru na jeden z nich.Przez chwilę chodził w miejscu, ale nogi wreszcie przestały mu drżeć i mógł już bezpiecznie zejść na ziemię.Wrócił do domu.Nie zdążył nawet skręcić na podjazd, kiedy rodzice wyskoczyli przez kuchenne drzwi.Ellen Carver zatrzymała się na ganku, unosząc dłoń do czoła, by osłonić oczy przed słońcem, Ralph zaś wybiegł na chodnik, złapał go za ramiona i przytulił.“Gdzieś ty był? Gdzieś ty do cholery był, Davidzie?”“Poszedłem na spacer.Do lasku przy Niedźwiedziej.Rozmyś­lałem o Brianie”.“No, wystraszyłeś nas śmiertelnie - powiedziała mama, do której tymczasem dołączyła Kirsten.Zajadała galaretkę z miseczki, pod pachą miała ulubioną lalkę, Melissę Sweetheart.- Nawet Kirstie się denerwowała, prawda?”“Nie” - odparła spokojnie dziewczynka, ze smakiem zajadając galaretkę.“Nic ci się nie stało?” - spytał go ojciec.“Nic”.“Jesteś pewien?”“Tak”.Dave wszedł do domu, po drodze pociągając siostrzyczkę za włosy.Kirstie skrzywiła się, a potem uśmiechnęła.“Kolacja już prawie gotowa, idź umyć ręce” - zaordynowała matka.Zadzwonił telefon.Poszła go odebrać i nagle, ostro, zawołała: “David!” Chłopiec szedł właśnie do łazienki na parterze umyć ręce, rzeczywiście brudne, lepkie od żywicy i kory.Kiedy się odwrócił, dostrzegł, że matka jedną ręką wyciąga do niego słuchawkę, drugą nerwowo mnie fartuch.Próbowała coś powiedzieć i nie mogła, tylko poruszała wargami.Przełknęła ślinę i spróbowała jeszcze raz.“To Debbie Ross - powiedziała.- Do ciebie.Płacze.To już chyba koniec.Na litość boską, bądź dla niej miły”.David podszedł i wziął słuchawkę.Znów odczuwał tę.inność.Był pewien, że matka ma rację, przynajmniej częściowo - coś się rzeczywiście skończyło.“Halo? - rzucił do słuchawki.- Pani Ross?”Matka Briana płakała tak, że najpierw w ogóle nie była w stanie wykrztusić słowa.Próbowała, ale szlochała tylko i powtarzała: “To.to.to [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl