[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Przypominali żywy obraz konia i jezdzca.Tyle że jego kraciastaczerwono-czarna flanelowa koszula coraz bardziej ciemniała na plecach, nasiąka-ła krwią.355W końcu Jack przewrócił się na twarz, ją zaś zwalił na obolały bok, aż jęknęła.Przez jakiś czas leżała, oddychając chrapliwie, niezdolna się poruszyć.Ostryból przeszywał ją od stóp do głów.Ilekroć wciągała powietrze, odczuwała zjadli-we ukłucia, szyję miała wilgotną od krwi z zadraśniętego ucha.Słychać było tylko jej rzężenie, wiatr i tykanie zegara w sali balowej.Wreszcie dzwignęła się na nogi i pokuśtykała do schodów.Kiedy do nichdotarła, uczepiła się słupka balustrady i zwiesiła głowę w przypływie słabości.Nabrawszy trochę sił, zaczęła się piąć pod górę, podpierać zdrową nogą i podcią-gać na rękach.Raz podniosła wzrok, spodziewając się zobaczyć Danny ego, leczgo tam nie było.(Dzięki Bogu, że to przespał, dzięki Bogu dzięki Bogu)Na szóstym stopniu musiała odpocząć; spuściła głowę, a jej jasne włosy opa-dły na poręcz.Powietrze z przykrym świstem przedzierało się przez gardło, jakbyporośnięte kolcami.Prawy bok miała spuchnięty, rozpalony.(Dalej Wendy dalej staruszko znajdz się za zamkniętymi na klucz drzwiamii wtedy obejrzyj szkody jeszcze trzynaście więc nie tak zle.A na górze będzieszmogła się czołgać korytarzem.Wyrażam zgodę.)Zaczerpnęła tyle powietrza, na ile pozwoliły połamane żebra, i częściowo siępodciągnęła, częściowo padła na następny stopień.I na jeszcze jeden.Znajdowała się na dziewiątym, prawie w połowie drogi, gdy z dołu dobiegłgłos Jacka. Zabiłaś mnie, ty suko powiedział głucho.Ogarnęło ją czarne jak noc przerażenie.Obejrzała się przez ramię i zobaczyłaJacka wstającego powoli.Grzbiet miał wygięty, więc widziała rękojeść kuchennego noża wbitego w ple-cy.Oczy jakby mu się zwęziły, nieomal znikły w obwisłych fałdach bladej skóry.Lewą rękę słabo zaciskał na trzonku młotka.Obuch splamiony był krwią.Strzę-pek jej różowego aksamitnego szlafroka przywarł do niego prawie pośrodku. Dam ci twoje lekarstwo szepnął i chwiejnie ruszył ku schodom.Kwiląc ze strachu, znów zaczęła się podciągać po poręczy.Dziesięć stopni,dwanaście, trzynaście.Ale korytarz na pierwszym piętrze wciąż wydawał się od-legły jak niedosiężny szczyt górski.Dyszała teraz, a jej bok protestował gwał-townie.Zwichrzone włosy powiewały przed twarzą.Oczy piekły od potu.Uszywypełniało tykanie zegara w sali balowej i skontrapunktowane z nim sapanie Jac-ka, który, z bólem łapiąc powietrze, ruszył po schodach.Rozdział pięćdziesiąty pierwszyHallorann przybywaLarry Durkin był wysokim, chudym mężczyzną o ponurej twarzy pod wspa-niałą strzechą rudych włosów.Hallorann przyłapał go akurat w chwili, kiedy Dur-kin wychodził ze stacji benzynowej Conoco, z kapturem wojskowej kurtki nacią-gniętym na oczy.Wcale się nie kwapił do załatwiania dalszych interesów w tenwietrzny dzień i nie wzruszyło go, że Hallorann przybywa z tak daleka.Jeszczemniej się palił do wypożyczenia jednego z dwóch swoich śniegołazów temu czar-nemu o szalonym spojrzeniu, zdecydowanemu jechać do starej Panoramy.U ludziprzez większą część życia zamieszkałych w miasteczku Sidewinder hotel nie cie-szył się dobrą sławą.Popełniano tam morderstwa.Przez jakiś czas prowadziła gopaczka gangsterów, pózniej grupa bezwzględnych biznesmenów.I robiono tamrzeczy nigdy nie wzmiankowane w prasie, bo pieniądze umieją mówić po swoje-mu.Mieszkańcy Sidewinder jednak mieli na to dość jasny pogląd.Spośród nichrekrutowały się prawie wszystkie hotelowe pokojówki, pokojówki zaś niejednowidzą.Mimo to właściciel stacji benzynowej zmiękł na dzwięk nazwiska HowardaCottrella i na widok skrawka materiału wszytego w jedną z niebieskich rękawic. Przysłał tu pana, co? zapytał, otwierając boks i wprowadzając Hallo-ranna do garażu. Dobrze wiedzieć, że ten stary łajdak ma jeszcze trochę olejuw głowie.Myślałem, że go do reszty postradał. Pstryknął kontakt i przy wtórzebrzęczenia niespiesznie ożył rząd bardzo starych, bardzo brudnych świetlówek.No, a czego tam, do diabła, szukasz, koleżko?Halloranna zaczynała opuszczać odwaga.Ostatni paromilowy odcinek przedSidewinder był bardzo zły.Raz podmuch wiatru, pędzącego niechybnie z prędko-ścią ponad sześćdziesięciu mil na godzinę, obrócił buicka o 360 stopni.A czekałago jeszcze daleka podróż i Bogu jednemu wiadomo co u jej końca.Strasznie bałsię o chłopca.Dochodziła za dziesięć siódma, dla niego zaś cała ta zabawa zaczniesię na nowo. Ktoś tam jest w tarapatach odparł bardzo ostrożnie. Syn dozorcy.357 Kto? Synek Torrance ów? A w jakich on może być opałach? Nie wiem wymamrotał Hallorann.Denerwowała go ta strata czasu.Roz-mawiał z człowiekiem małomiasteczkowym i wiedział, że tacy ludzie zawsze pod-chodzą do sprawy okrężną drogą, węszą dokoła, zanim przystąpią do rzeczy.Niemoże jednak zwlekać, bo ma pietra i gdyby to potrwało znacznie dłużej, wezmienogi za pas. Proszę posłuchać powiedział. Muszę się tam dostać, a do te-go potrzebny mi jest śniegołaz.Zapłacę, ile pan zażąda, ale na litość boską, proszęmnie nie zatrzymywać! Dobra rzekł Durkin z niezmąconym spokojem. Wystarczy, że przysy-ła pana Howard.Niech pan wezmie tego Arktycznego Kota.Wleję pięć galonówbenzyny da kanistra.Bak jest pełny.Chyba wystarczy w obie strony. Dziękuję. Hallorann nie całkiem nad sobą panował. Policzę dwadzieścia dolarów.Razem z etyliną.Hallorann wyciągnął z portfela i wręczył mu dwudziestkę.Durkin, ledwo nanią spojrzawszy, wetknął ją do jednej z kieszonek koszuli. Lepiej też zamienić okrycia. Z tymi słowy ściągnął kurtkę. Ten pańskipłaszcz będzie dziś w nocy do niczego.Zamienimy się znowu, jak pan zwrócisanki. Ależ ja nie mogę. Proszę się ze mną nie sprzeczać przerwał Durkin głosem nadal łagod-nym. Nie chcę, żeby pan zamarzł.Ja przejdę tylko dwie przecznice dalej i za-siądę do kolacji.No, już.Z lekka oszołomiony Hallorann zamienił swój płaszcz na podbitą futrem kurt-kę Durkina.Nad ich głowami świetlówki brzęczały cicho, przypominając mukuchnię Panoramy. Synek Torrance ów. Durkin pokiwał głową. Aadny malec, no nie?Często zachodził tu z tatą, zanim spadł prawdziwy śnieg.Zwykle przyjeżdżalihotelową ciężarówką.Wyglądali na bardzo z sobą zżytych.Ten chłopczyk rze-czywiście kocha swojego tatę.Mam nadzieję, że nie stało mu się nic złego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|