[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.“Próby nawiązania rozmowy” były najważniejszą rzeczą w naszej pracy, naprawdę.Wtedy tego nie wiedziałem, ale patrząc wstecz z oddalenia, jakie daje moja dziwna starość (sądzę, że każda starość wydaje się dziwna ludziom, którzy muszą jej doświadczać), rozumiem to i wiem nawet, dlaczego wtedy tego nie wiedziałem - było to bowiem zbyt ważne: tak nieodzowne dla naszej pracy, jak nieodzowne jest oddychanie po to, żeby żyć.Nawiązanie rozmowy nie było aż tak ważne dla strażników, którzy nie zagrzali u nas dłużej miejsca, ale dla mnie, Harry’ego, Brutala i Deana stanowiło sprawę o pod­stawowym znaczeniu.i dlatego między innymi tak bardzo przeszkadzał nam Percy Wetmore.Nienawidzili go więźniowie, nienawidzili strażnicy.nienawidzili go chyba wszyscy, z wyjątkiem jego politycznych protektorów, samego Percy’ego i być może (ale tylko być może) jego matki.Był niczym wsypana do weselnego tortu porcja arszeniku i pewnie od samego początku wiedziałem, że ściągnie nam na głowę nieszczęście.Był kata­strofą, która czeka na to, żeby się wydarzyć.Co do nas, żachnęlibyśmy się pewnie, gdyby ktoś oznajmił, że jesteśmy bardziej użyteczni jako psychiatrzy skazanych, a nie ich straż­nicy.taki pomysł nawet dzisiaj budzi we mnie częściowy sprzeciw - wiedzieliśmy jednak, jak nawiązać rozmowę.A bez rozmowy ci, których czekało spotkanie ze Starą Iskrówą, mieli brzydki zwyczaj popadania w obłęd.Zanotowałem pod raportem Brutala, że powinienem poroz­mawiać z Johnem Coffeyem - w każdym razie spróbować porozmawiać - następnie zaś zapoznałem się z notatką za­stępcy dyrektora, Curtisa Andersena.Zawiadamiał w niej, że wkrótce spodziewa się wyznaczenia DE dla Edwarda Delacrois (Andersen nieprawidłowo zapisał jego imię i nazwisko; facet nazywał się w rzeczywistości Eduard Delacroix).DE oznaczało datę egzekucji i z tego, co wyczytałem, Curtis dowiedział się z dobrze poinformowanego źródła, że mały Francuz przejdzie Milę na krótko przed Zaduszkami - najprawdopodobniej miało się to odbyć dwudziestego siódmego października.Przedtem jednak możemy się spodziewać nowego pensjonariusza, niejakiego Williama Whartona.“Jest, jak lubicie to określać, »trudnym dzieckiem«”, napisał Curtis swoim odchylonym do tyłu i trochę pedantycznym charakterem pisma.“To kompletny szajbus i bardzo się tym szczyci.Przez ponad rok szwendał się po całym stanie i w końcu trafił na swój wielki dzień.Zabił podczas napadu trzy osoby, w tym ciężarną kobietę, a potem uciekając, policjanta z drogówki.Nie zdążył tylko załatwić ślepca i zakonnicy”.Czytając to, uśmiechnąłem się lekko.“Wharton ma dziewiętnaście lat i wytatuowany na lewym przedramieniu napis BILLY KID.Będziecie musieli raz czy dwa dać mu po łapach, to nie ulega kwestii, ale robiąc to, uważajcie.Facetowi jest po prostu wszystko jedno”.Curtis podkreślił to zdanie dwa razy, po czym dodał: “Poza tym może u nas dłużej zabawić.Złożył apelację, no i trzeba wziąć pod uwagę fakt, że jest młodociany”.Szalony dzieciak, składający apelację i mogący u nas dłużej zabawić.Brzmiało to całkiem ciekawie.Nagle zrobiło mi się jeszcze goręcej i nie mogłem już odkładać na później spotkania z dyrektorem Mooresem.Za mojego pobytu w Cold Mountain dyrektorzy zmieniali się dwa razy.Hal Moores był z nich ostatni i najlepszy, bez dwóch zdań.Porządny i prostolinijny, może nie tak inteligentny jak Curtis Andersen, mający jednak dość politycznego instynk­tu, aby zachować swoje stanowisko w tych smutnych czasach.i dość uczciwości, żeby nie dać się skorumpować.Wiadomo było, że wyżej nie awansuje, ale wcale mu to nie przeszkadzało.Miał wtedy pięćdziesiąt osiem albo dziewięć lat, białe włosy i porytą zmarszczkami twarz starego wyżła, którego Bobo Marchant dołączyłby pewnie chętnie do swojego stada.Ręce trzęsły mu się w wyniku jakiegoś porażenia, ale był silny jak tur.Rok wcześniej, kiedy więzień rzucił się na niego na spacerniaku z pałką wystruganą z listwy, Moores nie cofnął się nawet o krok.Złapał drania za rękę i ścisnął tak mocno, że pękające kości trzaskały jak wrzucone w ogień suche gałązki.Napastnik zapomniał o wszystkich swoich pretensjach, padł na kolana w błoto i zaczął wołać “mamo”.- Nie jestem twoją matką - odparł Moores ze swoim południowym akcentem - ale gdybym nią był, podniósłbym spódnicę i obsikał cię ze wstydu, że wyszedłeś z mego łona.Kiedy wkroczyłem do gabinetu, uniósł się z krzesła, ale dałem znak, żeby nie wstawał.Usiadłem po drugiej stronie biurka i zapytałem, jak się czuje jego żona.tyle że w naszej części świata nie pyta się o to w ten sposób.- Co słychać u twojej ślicznotki? - brzmiało moje pytanie, tak jakby Melinda miała siedemnaście, a nie sześćdziesiąt dwa albo trzy lata.Moje zainteresowanie było szczere - sam mógł­bym pokochać i poślubić tę kobietę, gdyby w odpowiedniej chwili przecięły się linie naszego życia - ale oczywiście chciałem też odwlec moment, kiedy przejdziemy do głównego tematu rozmowy.Moores głęboko westchnął.- Niezbyt dobrze, Paul.Naprawdę niezbyt dobrze.- Wciąż ma te bóle głowy?- W tym tygodniu tylko raz, ale ten atak był najgorszy ze wszystkich, które miała do tej pory: przedwczoraj przykuł ją praktycznie na cały dzień do łóżka.A teraz straciła na dodatek władzę w prawej ręce.- dodał, unosząc własną, upstrzoną plamami wątrobowymi prawą dłoń [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl