[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozległ się trzask pękających, cieńszych gałązek, lecz główny pień nadal trzymał mocno.Wstrzymując oddech sięgnął ku wyższym gałęziom i zaczął wspinać się jak po drabinie.Na wysokości około dziesięciu, dwunastu stóp, niemal na poziomie werandy, jeszcze raz zatrzymał się i nadsłuchiwał odgłosów psów.Usłyszał niski, dudniący ton, lecz sądził, że to odległy samolot lecący w kierunku Dulles.W końcu był w stanie dosięgnąć lewą stopą gzymsu.Wypróbował go.W dalszej części gzyms był zwietrzały, ale odcinek od dachu werandy do okna wyglądał w miarę solidnie.Nacisnął mocniej, a potem zdecydował się spróbować szczęścia i stanąć na nim obiema stopami, całym ciężarem ciała.Oświetlone okno znajdowało się teraz tylko dwie lub trzy stopy dalej i mógł już dokładniej rozróżnić głosy oraz skrzypienie podłogi, gdy ktoś chodził po pokoju.Stało się to w chwili, gdy stawał na gzymsie.Rozległo się głośne, jeżące włosy warknięcie i coś niezwykle potężnego podskoczyło i strąciło go z pnącza.Potem bestia wskoczyła na niego warcząc i kłapiąc okrutnymi szczękami.Gene poczuł ostry zwierzęcy odór, bynajmniej nie psa, i krzyknął desperacko, gdy sweter został zdarty z jego ramion, a zęby wbiły się w mięsień.ROZDZIAŁ 3Gene otworzył oczy.Był już z pewnością ranek.Leżał na wąskim, mosiężnym łóżku, w małym pokoiku udekorowanym kwiecistą tapetą.Rozmyte światło słoneczne rozlewało się po pomieszczeniu i dotykało górnej krawędzi orzechowej bieliźniarki.Z miejsca, w którym leżał, widział drewnianego wielbłąda z dekoracyjnym siodłem i czarno-białą fotografię w srebrnej ramie, ukazującą kobietę, mogącą być prababką Lorie.Ramię miał sztywne i sparaliżowane bólem.Gdy obrócił głowę, zauważył, że okrywa je ciasny bandaż.Znajdowały się na nim ciemnobrązowe plamy, będące prawdopodobnie zaschniętą krwią.Kaszlnął i zdał sobie sprawę, iż ma pogruchotane żebra.Przez około godzinę zapadał w sen i znów się budził.W trakcie jednego z przebudzeń wydawało mu się, że jest pod wpływem działania środka uspokajającego.Miał dziwne koszmary o białych okrutnych bestiach z pazurami i krzyczał przez sen.Po jakimś czasie drzwi jego pokoiku otworzyły się.Odwrócił głowę i jak przez mgłę zobaczył stojącą w nich kobietę.Przez moment myślał, że to Lorie,lecz po chwili dostrzegł, iż kobieta była starsza i bardziej dostojna.Miała na sobie gołębioszarą sukienkę, a jej srebrne włosy były schludnie spięte i schowane pod wyszywanym perłami czepkiem.Jak na kobietę po pięćdziesiątce miała wspaniałą figurę, duży, ciężki biust i kształtne biodra.Nagle przypomniał sobie słowa Maggie o une grande poitrine.To była z pewnością matka Lorie.- Panie Keiller - odezwała się z lekkim francuskim akcentem - czy już się pan obudził?Skinął głową.- Czuję się paskudnie.Mam zupełnie wyschnięte gardło.Przysiadła na brzegu łóżka i uniosła niebieską szklankę z wodą mineralną.Delikatnie przytrzymała mu głowę i napoiła.Potem wytarła jego usta serwetką.- Czy już lepiej? - spytała.- Dziękuję, tak.Pani Semple siedziała i patrzyła na niego z nieukrywanym zainteresowaniem.- Miał pan dużo szczęścia - powiedziała po chwili.- Szczęścia? Czuję się na wpół żywy.- Pół żywy to lepiej niż całkiem martwy.Miał pan szczęście, że był pan tak blisko domu.Gdyby to się stało dalej, moglibyśmy nie dotrzeć na czas.- Czy trenujecie swe psy, by to robiły? Zwiesiła głowę nieco w bok, jakby nie zrozumiała,o co chodzi.- Żeby zabijały - podpowiedział.- By rozrywały ludzi na strzępy.Skinęła lekko głową.- Tak - odparła.- Sądzę, że tak.- Sądzi pani? Prawie zostałem rozszarpany tam na zewnątrz!Pani Semple nie wyglądała na zbyt przejętą.- Po pierwsze nie powinien się pan tu w ogóle znaleźć, prawda, panie Keiller? Próbowaliśmy pana ostrzec!- Tak - powiedział.- Ma pani rację.Jednak te psy to zupełnie coś innego.Czy moje ramię jest w porządku?- Przeżyje pan.Sama je bandażowałam.Zajmowałam się kiedyś.swego rodzaju pielęgniarstwem.jeszcze w Egipcie.Gene próbował usiąść.- Wszystko jedno - powiedział.- Chyba powinienem jechać do szpitala.Będę potrzebował antytoksyny.Pani Semple ułożyła go na powrót delikatnie na łóżku.- Już pan ją dostał.To pierwsza rzecz, jaką zrobiłam.Teraz powinien pan tylko odpocząć.- Czy mógłbym skorzystać z telefonu?- Chce pan zadzwonić do swojego biura?- Oczywiście.Mam dziś parę ważnych spotkań i musiałbym je odwołać.Pani Semple uśmiechnęła się.- Proszę się nie martwić.Już zadzwoniliśmy do pańskiej sekretarki i powiedzieliśmy, że jest pan niedysponowany.Ktoś imieniem Mark zastąpi pana.Gene ułożył się wygodnie i spojrzał na nią z zaciekawieniem.- Jest pani bardzo troskliwa - stwierdził, traktując to bardziej jako pytanie niż komplement.- Jest pan moim gościem - odparła pani Semple.- Nasz naród zawsze dbał o gości.A w ogóle, Lorie mówiła dużo o panu i bardzo chciałam pana poznać.Wcale pan nie jest taki, jak opisywała.- Tak.A jestem lepszy czy gorszy?Pani Semple uśmiechnęła się z rozmarzeniem.- Och, lepszy, panie Keiller.O wiele, wiele lepszy! Lorie mówiła o panu jak o skrzyżowaniu Quasimodo i Frankensteina [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl