[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Błękitne oczy lady przeniosły się z postaci Hindusa na zamyśloną postaćStrzemskiej.Ale smukła, nerwowa, lekko opalona ręka Haliny zakrywała jej oczy i tylko zpionowej fałdki na czole, z drżących leciutko warg, nabranych krwią, widzieć się dawało, żenie jest zasłuchana jeno w pieśń baśniową skrzypiec, ale że tworzy sobie teraz sama baśń wy-śnioną i że ta baśń uroczna jej duszy płynie na falach muzyki w krainy jej własnych ubó-stwiań, jej własnych, najświętszych umiłowań.Była w niej walka, zmaganie się wszystkichwładz żywotnych z jej postanowieniem powrotu do kraju.List pana Jacka, w związku z wróżbą fakira, wywarł na Halinie wrażenie silne, zbudził wjej sercu głosy zamilkłe pod wpływem tęsknot potencjalnych, które władały nią niepodzielnie.Głosy te nie byty nowe, słyszała je dawniej, lecz bez odzewu duszy, bez wnikania w ich treść.Przebrzmiały w jej myśli, zostawiając tylko echa po sobie.Teraz przeciwnie, były zbyt natar-czywe, by nie dać im się rozrosnąć w przemożny organ nawołujący.W ciągu kilku dni i nocypodniecała w sobie te głosy, obudzone przez fakira a ocknięte przez Jacka, aż doszła do osta-tecznego zwycięstwa nad potęgą swoich marzeń i tęsknot.Trzeba uczynić ofiarę z najuko-chańszych pragnień własnych i dążyć tam, do ojczyzny.Pan Jacek ma rację, tam jej miejsce itam ona winna trwać.Nie zastanawiała się, jaki jest cel jej powrotu, bała się zastanawiać.Ja-cek ją wzywał, wskazując ów cel, i ona iść powinna.Chwilami przejmował ją dotkliwy lęk.Więc rzucić tu wszystko, zapomnieć, pożegnać na zawsze.Więc jechać znowu do tej pracy ijej genezy istotnej, zbawczej.Zwłaszcza teraz.A czegóż doznał Jacek, jakież są jego reflek-sje po zapale i ukochaniach? A wszakże on posiadał w sobie optymizm niesłychany i żadnychinnych marzeń, ideałów, prócz ojczyzny, tęsknoty za nią i wiary, że ją ujrzy promieniejącą.Wszystko to znikło, ugrzęzło w szarzyznie rzeczywistości.Więc ona ma pożegnać swój światcudów realnych i swój wszechświat piękności nieziemskiej, pełen zórz, fantazji i tęsknoty.Ajednak w ciągu tak długiego czasu zadaje sobie te trwożne pytania i po długiej, męczącej wal-ce odpowiada już zdecydowanie  muszę.Pogrążona w swoich myślach i snach, Strzemska nie widziała czujnego oka towarzyszkiAngielki, nie przeczuwała, że lady chce przeniknąć dziś ostatecznie tajemnicę zamyśleniadumnej Polki i grającego dla niej, tylko dla niej, hinduskiego filozofa.Halina nie wiedziała,że od kilku minut stał przy kotarze w drzwiach śniady Nubijczyk i z uszanowaniem patrzył nagrającego.Nie śmiał przerywać muzyki swemu panu, lecz w oczach muzułmanina była wy-razna niecierpliwość.Nareszcie po tonach tak cichych a śpiewnych jak chrzęst różowych korali spadających zswych krzewów na miękkie wodorosty morskiego dna  melodia umilkła.Ale jej czar trwał,trzymał ich w zaklęciu.Skorzystał z tego Nubijczyk i szepnął, nie odchodząc od kotary: Effendi. Mahawastu Dżhanu spojrzał bystro i podsunął się do swego sługi. Już są.Hydroplan opada na fale w pobliżu statku  rzekł Nubijczyk. Aódz wysłana ze statku?. Czekam rozkazu. Idz do kapitana.Mówiłem z nim.Zwolni bieg.Sternik uprzedzony i majtkowie.Skorotylko przywiozą, przynieś tu ostrożnie.90 Nubijczyk odszedł nie spostrzeżony.Mahawastu Dżhanu zbliżył się do pulpitu z nutami, z których jednakże nie grał, spojrzał naobecnych, ale spotkał tylko stalowy, ciekawy wzrok Angielki.Minął go i głębinę swych oczuz opali i lawy utkwił w postaci Strzemskiej.Otchłanne zrenice buddysty błysnęły tryumfem,na ustach osiadł mu uśmiech niemal tkliwy.Aadnym, miękkim gestem położył skrzypce naramieniu i, patrząc spod rzęs czarnych na ciemnordzawe włosy Haliny, jął snuć na nowo uro-czą pieśń tonów.Przerwany na chwilę czar muzyki rozsnuł się ze wzmożoną potęgą i za-mknął słuchaczy w kolisku boskich natchnień.Zdawało się, że statek stanął i słucha, że oceanściszył wieczną rozmowę nurtów, bulgot fal i słucha, że świat cały zamilkł i słucha.A pieśńspod smyczka artysty Hindusa płynęła i napawała urokiem, płynęła i pochłaniała cudemswoim wszystko dokoła.Aż nadeszła chwila, że przy kotarze zaszeptał znowu cichy głos: Effendi.Mahawastu Dżhanu lekko drgnął, spojrzał na towarzystwo i, nie przerywając muzyki, ski-nął oczami na Nubijczyka.Smukła postać w pasiastym turbanie przesunęła się cicho jak cień,śniada ręka położyła na pulpicie jakiś duży pakunek w białej bibułce i rozwinęła go.Po czymNubijczyk znikł jak zjawisko, nikt go nie zauważył.Tony spod smyczka posypały się kaskadą żywszą, był w nich teraz ogień i drażniące, nibydeszcz złotych iskier, arpeggia, fugi i scherza.Grad złotopurpurowy, palący żarem, kłuł,przenikał do głębi duszy, do rdzenia ciała, podniecał nerwy, szarpał wichrowym płomieniem.Byt w tych tonach gwałtownych spazmatyczny krzyk rozkoszy, łkanie i szał ekstazy, pra-gnień.Nikt nie śmiał oddychać, nie śmiał podnieść oczu na twórcę tej muzyki.Grad złota i pur-pury sypał rzęsiście, odurzał.Halina drżała jak struny skrzypiec Hindusa.Każdy nerw rwał się w niej, każda kropla krwipaliła ogniem.Ona jedna podniosła nagle oczy na grającego i  wzrok jej utonął w opalowoczarnych głę-binach oczu artysty.Opuściła rękę na fotel.Przeniknął ją dreszcz bolesny nad wyraz.Czuła,że jest przykuta do miejsca, że trzyma ją siła Hindusa narzucona, i to ją podrażniło.A on wła-śnie czekał na tę chwilę.Nagle w lawinowym potopie płomiennego gradu tonów Hindus rzucił skrzypce na pulpit,porwał z niego ogromny biały pęk i podsunął się do Haliny.Jego postać harmonijnie prze-gięta i wulkan w oczach, przyćmionych mgłą namiętności, był skrystalizowaniem brzmiącejjeszcze pieśni i ostatniej, szaleńczej egzaltacji.Pełnym wdzięku i powagi ruchem złożył nakolanach Strzemskiej cudowną, świeżo rozkwitłą, pełną czarującej woni i blasku, olbrzymiąwięz indyjskich dżongdży.Okrzyk jej zdumienia zdusił cichy a wstrząsający głos z pochylonych nad nią szkarłatnychust jego: Spełniłem w części wyjawione marzenia.pani.*Ocean zaczynał się powoli wyzwalać z oków nocnego mroku.Gdy Halina Strzemska wyszła ze swej kabiny na pokład, statek spał jeszcze, oprócz czu-wających marynarzy.Widok Strzemskiej o tak rannej godzinie nie zdziwił ich.Znali jej uko-chanie morza.Często w nocy przebywała na pokładzie długie godziny, patrząc na fosforyza-cję oceanu, lub gdy świecił zodiak.I teraz znalazła się zupełnie sama.Trzymała w ręku pękbiałych dżongdży, już nieco więdnący, ale o tym silnym zapachu, mającym w sobie jakiś durwschodni, przesycony rozkoszą zmysłową, wytworną.Znieżne płatki niebywałej delikatności91 drżały lekko w atmosferze świtu.Z szarawych wnętrz kielichów wytryskał pręcik niby stru-mień krwi gorącej.Tak pomarańczowo-czerwone pręciki z purpurą serduszek na końcu, zeszkarłatem cieniutkich wąsów, równoległych z pręcikami, drżały życiem i zdawały się kipiećz dna kielichów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl