[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Do tego przecież służy ten uchwyt na obudowie, prawda? No chyba, jasne.Ale jest głupia.Otworzyła usta, mając zamiar powiedzieć: “To oczywiste, drogi Watsonie” - mawiały tak czasem do siebie z Pepsi.Gdy poczuła, że coś ciepłego i mokrego spływa jej po dolnej wardze.Wytarła to coś grzbietem ręki, zobaczyła plamę jaskrawoczerwonej krwi i wpatrzyła się w nią szeroko otwartymi oczami.“Musiałam przygryźć język albo coś, kiedy tak kaszlałam” - pomyślała, ale przecież wiedziała lepiej.Źródło tej krwi biło gdzieś głębiej.Przestraszyła się na myśl o tym, a jednocześnie oprzytomniała i nagle znów była w stanie myśleć.Odchrząknęła, czyszcząc gardło (cicho i delikatnie, było tak obolałe, że nie mogła tego zrobić energiczniej) i splunęła.Ślina była jaskrawoczerwona.O, Jezu! Cóż, nic nie mogła na to poradzić, a przy okazji odzyskała przecież jasność umysłu w stopniu wystarczającym, by zorientować się, w którym kierunku należy iść.Zachodzące słońce miała po prawej ręce, odwróciła się więc tak, by wschodzące, pobłyskujące już wśród drzew mieć po lewej, i natychmiast zorientowała się, że stoi twarzą we właściwym kierunku, w ogóle nie pojmowała, jakim cudem mogła do tego stopnia stracić orientację!Ruszyła przed siebie powoli, ostrożnie, zupełnie jakby szła po świeżo wymytej kafelkowej podłodze.“Prawdopodobnie to jest to - pomyślała.- Prawdopodobnie dziś mam ostatnią szansę, może nawet nie dziś, tylko dziś rano.Po południu mogę już być zbyt słaba i chora, by iść, a jeśli zdołam wstać na nogi po kolejnej nocy w lesie, będę błękitnookim cudem”.“Błękitnooki cud”.Czy to było powiedzenie matki, czy ojca?- Ni cholery mnie to nie obchodzi - wychrypiała głośno.- Jeśli jakoś wydostanę się z tego lasu, wymyślę kilka własnych powiedzeń.Przeszła może osiem, może dziesięć metrów na północ od miejsca, w którym spędziła niekończącą się niedzielną noc i poniedziałkowy poranek, nim uświadomiła sobie, że nadal ma w ręku walkmana.Przystanęła i powoli, z wielkim trudem, próbowała przypiąć go do paska dżinsów.Dżinsy wydawały się wręcz polatywać wokół jej talii, widziała sterczące ostro spod skóry biodro.“Stracę jeszcze parę kilo i nadam się w sam raz do prezentowania najnowszej paryskiej mody” - pomyślała.Właśnie zastanawiała się, co zrobić ze słuchawkami, kiedy z oddali dobiegł ją odgłos kilku następujących po sobie szybko wystrzałów; brzmiało to trochę tak, jakby gigant wysysał coca-colę z kałuży przez wielką słomkę.Krzyknęła, lecz nie tylko ją zaskoczył ten hałas.Kilka wron zaczęło krakać na alarm, z traw błyskawicznie wyskoczył w powietrze przerażony bażant.Trisha stała nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, zapomniane słuchawki kołysały się na końcu kabla przy jej podrapanej, brudnej lewej kostce.Doskonale znała ten dźwięk: seria strzałów z gaźnika starego samochodu, chyba dostawczego, a może jakiś dzieciak ćwiczył podrasowaną dumę swego życia? w każdym razie tam była kolejna droga, prawdziwa droga!Bardzo chciała pobiec w tym kierunku, ale wiedziała, że tego nie wolno jej zrobić.Jeśli pobiegnie, ta odrobina sił i energii, która jej jeszcze została, wypali się w jednym krótkim zrywie.Byłoby to doprawdy coś strasznego.Zemdleć i być może umrzeć z odwodnienia albo na udar słoneczny w miejscu, z którego słychać samochody, wydawało się mniej więcej tak głupie, jak przegranie meczu, gdy przeciwnikom pozostało tylko jedno wybicie.Takie głupoty już się zdarzały, ale przecież nie zdarzą się jej!Ruszyła przed siebie, zmuszając się, by iść powoli, noga za nogą.Cała zmieniła się w słuch, czekała na kolejne strzały gaźnika, na odległy szum silnika, dźwięk klaksonu.Nie usłyszała niczego, absolutnie niczego, i po godzinie marszu zaczęła myśleć, że strzały z gaźnika były tylko kolejną halucynacją; wprawdzie nie wydawały się nią, ale to możliwe.Wspięła się na szczyt pagórka i spojrzała w dół.Znów kaszlała i krew ściekała jej na dolną wargę, bardzo jasna w blasku słońca, lecz nie zwracała na to uwagi, nie podniosła nawet ręki, żeby ją wytrzeć.Widziała, jak dróżka, którą szła, wpada w przyzwoitą drogę gruntową.Zeszła powoli z pagórka i stanęła na niej.Nie widziała śladów kół, ziemia była tu twarda, widziała za to prawdziwe wyjeżdżone koleiny, a pomiędzy nimi nie rosła trawa.Nowa droga biegła pod kątem prostym do dróżki, którą przyszła Trisha, mniej więcej ze wschodu na zachód, w tej chwili dziewczynka podjęła wreszcie słuszną decyzję.Poszła na zachód wprawdzie tylko dlatego, że zaczęła ją boleć głowa i nie chciała iść zwrócona twarzą ku słońcu, ale jednak poszła.Mniej więcej siedem kilometrów od miejsca, gdzie teraz stała, przebiegała droga 96 w New Hampshire, długa wstęga asfaltu, którą przejeżdżało dziennie kilka samochodów osobowych i całe mnóstwo ciężarówek zwożących drewno; to właśnie jedną z nich usłyszała dziś rano; strzelał jej antyczny gaźnik, gdy kierowca redukował biegi przed wzgórzem Kemongus.Dźwięk ten poniósł się w nieruchomym porannym powietrzu na odległość przekraczającą piętnaście kilometrów.Szła przed siebie, czując nagły przypływ sił, w mniej więcej trzy kwadranse później usłyszała cichy, lecz wyraźny, doskonale jej znany dźwięk.“Nie bądź głupia, znalazłaś się tam, gdzie wszystko jest nieznane”.Być może, ale.Przechyliła głowę jak pies na starych płytach babci McFarland, tych, które babcia trzymała na strychu.Wstrzymała oddech.Słyszała pulsowanie krwi w skroniach, słyszała świst własnego oddechu przedzierającego się przez zainfekowane gardło.Słyszała bzyczenie komarów krążących jej nad głową.a także szum.Szum opon na asfalcie.Bardzo odległy, ale przecież go słyszała.Trisha rozpłakała się.- Proszę, niech to nie będzie moja wyob.Za plecami usłyszała głośniejszy szum, i nie był to już szum wiatru w gałęziach, o nie.Nawet gdyby udało jej się przekonać samą siebie (nawet rozpaczliwie i na kilka sekund), że owszem, to tylko wiatr, to już na wiatr nie mogła zwalić trzasku łamanych gałęzi, i następnego, głośniejszego trzasku i poszumu złamanego, padającego małego drzewka, które stanęło mu na drodze.Jemu.Stworowi.To on pozwolił jej dotrzeć wprost do miejsca, w którym mogła zostać uratowana, pozwolił jej dotrzeć do miejsca, w którym słyszała głosy ze szlaku, tak głupio, tak beztrosko opuszczonego.To stwór obserwował, jak powoli i boleśnie wędruje przez las, obserwował być może z rozbawieniem, być może z czymś w rodzaju boskiego współczucia, zbyt strasznego, by w ogóle o nim myśleć.Lecz teraz skończył z obserwacją, nie miał zamiaru dłużej czekać.Powoli, przerażona do szpiku kości, lecz zarazem czując spokój wywołany końcem rozterek, poczuciem nieuchronności, Trisha odwróciła się, by stanąć twarzą w twarz z Bogiem Zagubionych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|