[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmienne wiatry na różnych wysokościach targały ową postacią na wszystkie strony.Trzy mile nad ziemią wiatr ustalił się i poniósł ją opadającym łukiem poprzez niebo, przeciągnął ukosem nad rafą i laguną w stronę góry.Opadła i runęła w błękitne kwiaty na zboczu, ale i na tej wysokości wiał teraz łagodny wietrzyk i spadochron załopotał, wypełnił się z trzaskiem i targnął.I tak postać, wlokąc nogami po ziemi, zaczęła pełznąć coraz wyżej.Krok po kroku, podmuch za podmuchem, dźwigała się przez błękitne kwiaty, przez głazy i czerwone skały, aż legła skurczona wśród odprysków skalnych na wierzchołku.Tutaj powiew był nierówny i sprawił, że linki spadochronu splątały się i posczepiały; a postać w hełmie siedziała ze zwieszoną na kolana głową, podtrzymywana plątaniną linek.Gdy zrywał się powiew, linki napinały się, a głowa i pierś unosiły się tak, jakby postać chciała zajrzeć poza krawędź góry.Potem, gdy powiew zamierał, linki wiotczały, a postać znowu chyliła się ku przodowi opuszczając głowę na kolana.Tak więc, gdy przez niebo wędrowały gwiazdy, postać siedząca na szczycie góry cały czas to chyliła się w ukłonie, to znów prostowała.W mroku wczesnego poranka przy skale trochę poniżej wierzchołka dały się słyszeć jakieś odgłosy.Ze stosu chrustu i zeschłych liści wypełzli dwaj chłopcy, dwa mgliste cienie rozmawiające sennie ze sobą.Byli to bliźniacy pełniący dyżur przy ognisku.Teoretycznie jeden z nich powinien spać, a drugi czuwać.Nigdy jednak nie udawało im się działać rozsądnie, jeżeli "rozsądnie" znaczyło "niezależnie", a że nie mogli obaj czuwać całą noc, obaj spali.Teraz ruszyli ku ciemniejącej plamie ogniska sygnalnego, ziewając, trąc oczy, drepcąc znanymi ścieżkami.Doszedłszy na miejsce przestali ziewać i jeden z nich pobiegł szybko z powrotem po chrust i zeschłe liście.Drugi ukląkł przy ognisku.- Na pewno zgasło.Zaczął grzebać patykami, które mu brat wsunął w dłonie.- Nie.Położył się, przysunął usta do ciemniejącej plamy i zaczął dmuchać.Czerwony blask rozświetlił mu twarz.Przestał na chwilę dmuchać.- Sam.podaj coś.na rozpałkę.Eryk pochylił się i dmuchnął znów leciutko, aż plama rozjaśniła się.Sam wetknął kawałek suchego jak pieprz drzewa w rozżarzony chrust i nakrył gałęzią.Rozjarzyło się i gałąź zajęła się ogniem.Sam podłożył więcej chrustu.- Nie spal wszystkiego - rzekł Eryk - za dużo nakładasz.- Ogrzejemy się.- Ale będziemy musieli szukać drzewa.- Zimno mi.- Mnie też.- Poza tym, jest.-.ciemno.Więc zgoda.Eryk usiadł w kucki i przyglądał się, jak Sam dokłada do ognia.Ułożył stos z kawałków drzewa, które od razu objął płomień; ognisko było zabezpieczone.- Mało brakowało.- Ale by się.- Złościł.- No.Przez kilka chwil bliźniacy patrzyli na ogień w milczeniu.Polem Eryk zachichotał.- Prawda, jak się złościł?- O ogień.- I świnię.- Szczęście, że się czepił Jacka, a nie nas.- No.Pamiętasz tego starego Złośnika w szkole?- Chłopcze, ty mnie po-wo-li do-pro-wa-dzisz do szaleństwa!Bliźniacy parsknęli identycznym śmiechem, potem przypomnieli sobie ciemność i inne rzeczy i rozejrzeli się wokół niespokojnie.Uwijające się pilnie u stosu płomienie znów przyciągnęły ich wzrok.Eryk patrzył na rozbiegane stonogi, które szalały nie mogąc ujść płomieniom, i przyszło mu na myśl ich pierwsze ognisko - tuż obok, w dole, przy stromym zboczu, gdzie teraz panowały zupełne ciemności.Nie lubił tego wspominać, toteż zwrócił oczy ku wierzchołkowi góry.Ciepło zaczęło już promieniować i przygrzewać rozkosznie.Sam bawił się układaniem ciasno obok siebie patyków na ogniu.Eryk wyciągnął dłonie sprawdzając, z jakiej odległości od ognia żar nie będzie dokuczał.Patrząc leniwie ponad ogniskiem przed siebie rekonstruował z płaskich cieni dzienne kontury porozrzucanych skał.W tym miejscu jest wielka skała, w tamtym trzy kamienie, tu rozszczepiony głaz, a za nim powinna być wyrwa, ale.zaraz.- Sam.- Hę?- Nic.Płomienie zawładnęły patykami, kora zwijała się i odskakiwała, drzewo trzaskało.Stos zapadł się do środka i rzucił krąg światła na wierzchołek góry.- Sam.- Hę?- Sam! Sam!Sam spojrzał na Eryka z rozdrażnieniem.Widząc napięcie we wzroku brata przeraził się.Obiegł ognisko, kucnął przy Eryku i wytrzeszczył oczy.Znieruchomieli, mocno przytuleni - czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylonych ust.Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały.Rozwiały się włosy na czołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od ogniska.O piętnaście jardów od nich załopotała powiewająca na wietrze tkanina.Żaden z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili się do siebie i jeszcze szerzej rozdziawili usta.Chwilę tak siedzieli, skuleni, przy ognisku buchającym iskrami, dymem i falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.Potem, kierowani jedną przerażającą myślą, wygramolili się na skały i uciekli.Ralf miał sen.Jak mu się zdawało, po godzinach rzucania się i przewracania hałaśliwie z boku na bok pośród suchych liści, zasnął wreszcie.Przestał nawet słyszeć głosy krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach, przeniósł się bowiem we śnie do domu rodzinnego i karmił cukrem kucyki za murem ogrodu.Później ktoś zaczął szarpać go za ramię mówiąc, że czas na herbatę.- Ralf! Zbudź się!Liście szumiały jak morze.- Zbudź się, Ralf!- Co się stało?- Widzieliśmy.-.zwierza!- Kto to? Bliźniacy?- Widzieliśmy zwierza.- Cicho.Prosiaczku!Liście wciąż szeleściły.Prosiaczek zderzył się z Ralfem i któryś z bliźniaków chwycił go za rękę, kiedy ruszył w stronę prostokąta blednących już gwiazd.- Nie możesz wyjść.on jest straszny!- Prosiaczku.gdzie są włócznie?- Słyszę, jak.- To siedź cicho.Nie ruszaj się.Leżeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z przerażeniem, w miarę jak bliźniacy ciągnęli szeptem swą opowieść, przerywaną długimi pauzami martwej ciszy.Wkrótce ciemności stały się pełne szponów, pełne straszliwej nieznanej grozy.Nie kończący się brzask zacierał z wolna gwiazdy i wreszcie do szałasu zaczęło się przesączać szare, smutne światło.Dopiero wtedy odważyli się poruszyć, choć świat na zewnątrz wciąż groził niebezpieczeństwem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl