[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wciąż czuć zapach kwiatów, a banknot wystaje do połowy z kieszeni.Carlowi robi się nagle słabo, wstrzymuje oddech, zastyga mu krew w żyłach.Jest w wielkim stożku lecącym spiralą w dół ku czarnej otchłani.— Chemioterapia?Krzyk wydobywający się z jego ciała płynie przez puste szatnie i koszary, stęchłe hotele w uzdrowiskach, widmowe, rozkasłane korytarze sanatoriów przeciwgruźliczych, mruczące, szare domy dla starców, wielkie, zakurzone magazyny, zrujnowane portyki i brudne arabeski, żelazne pisuary przeżarte przez mocz miliona krasnoludków, opuszczone, zarośnięte zielskiem wychodki z zapachem rozkładających się gówien, melancholijny drewniany fallus na grobie umierającego narodu, rozlewiska brunatnej rzeki z dryfującymi drzewami.W gałęziach kryją się zielone węże, smutnookie lemury obserwują brzeg, a w powietrzu słychać szelest sępich skrzydeł.Na drodze leżą podarte prezerwatywy i puste pojemniki po heroinie.— Moje meble.Twarz Commandante płonie niczym stopiony metal.Jego oczy gasną.W pokoju czuć powiew ozonu.— Wszystko nowoczesne, znakomite.Kiwa idiotycznie głową i z ust cieknie mu ślina.O nogawkę spodni Carla ociera się żółty kocur i wybiega na betonowy balkon.Po niebie płyną obłoki.— Mógłbym wycofać swój depozyt.Otworzyć gdzieś niewielki interes.Kiwa głową i uśmiecha się jak nakręcana zabawka.— Joselito!!!Chłopcy unoszą głowy znad gry w kulki, znad kapsli i świecidełek, a imię odbija się echem po ulicy i powoli cichnie.— Joselito!.Paco!.Pepel.Enrique!.W ciepłym nocnym powietrzu rozlegają się melancholijne chłopięce okrzyki.Neon porusza się niczym drapieżnik i wybucha błękitnym płomieniem.CZARNE MIĘSO— Jesteśmy kumplami, co?Młody pucybut uśmiechnął się uwodzicielsko i spojrzał Żeglarzowi prosto w oczy, oczy martwe, podwodne, pozbawione ciepła, żądzy, nienawiści czy innych emocji, jakich chłopiec sam doświadczył albo widział u znajomych ludzi, oczy zimne i napięte, bezosobowe i drapieżne.Żeglarz pochylił się i dotknął palcem przedramienia chłopca.— Gdybym miał takie żyły, synu, nieźle bym się zabawił! — odezwał się martwym szeptem narkomana.Roześmiał się czarnym owadzim śmiechem, który zdawał się służyć orientacji w przestrzeni niczym pisk nietoperza.Zaśmiał się trzy razy.Umilkł i znieruchomiał, wsłuchując się w siebie.Jego anteny radarowe odebrały niemy sygnał maku.Wygładziły mu się zmarszczki na twarzy: żółtej, woskowej, ze sterczącymi kośćmi policzkowymi.Odczekał pół papierosa.Potrafił czekać.Ale w jego oczach płonął odrażający suchy głód.Odwrócił powoli głowę w stronę mężczyzny, który wszedł przed chwilą do kawiarni.Gruby siedział przy stoliku, omiatając salę pustym wzrokiem kameleona.Spojrzawszy na Żeglarza skinął leciutko głową.Mógł to zauważyć tylko głodny ćpun.Żeglarz wręczył chłopcu monetę.Podszedł chwiejnie do stolika Grubego i usiadł.Długo milczeli.Kawiarnia znajdowała się w kamiennej rampie na dnie głębokiego wąwozu z białych cegieł.Wokół majaczyły twarze Miasta, nieme jak ryby, splamione ohydnymi nałogami i owadzimi żądzami.Oświetlona kawiarnia była dzwonem nurkowym z przerwaną liną, osiadłym w czarnej głębi oceanu.Żeglarz polerował sobie paznokcie na klapach kraciastej marynarki i pogwizdywał przez lśniące żółte zęby.Kiedy się poruszał, jego odzież wydzielała zgniły odór, stęchłą woń pustej szatni.Patrzył na swoje paznokcie z fosforyczną intensywnością.— W porządku, Gruby.Mogę dostarczyć dwadzieścia.Naturalnie potrzebuję zaliczki.— Z góry?— Nie noszę w kieszeni dwudziestu jajek.Zwykły rosół w galarecie.Wystarczy potrząsnąć.— Żeglarz patrzył na swoje paznokcie, jakby studiował mapę.— Wiesz, że zawsze wszystko gra.— Załatw trzydzieści.Jutro o tej porze dostaniesz dziesięć tubek zaliczki.— Potrzebuję jednej teraz, Gruby.— Idź na spacer, to ją dostaniesz.Żeglarz popłynął w stronę placu.Ulicznik zakrył mu twarz gazetą i podał pióro.Żeglarz kroczył dalej.Wyciągnął pióro i złamał w grubych różowych palcach.Wyciągnął ołowianą tubkę i odciął koniec niewielkim nożykiem.Z tubki wypłynęła czarna mgła i zawisła w powietrzu niczym gotujące się futro.Twarz Żeglarza rozmyła się.Jego falujące wargi popłynęły do przodu i ssały czarny dym, drżąc z naddźwiękowej rozkoszy, po czym eksplodowały falami czerni i różu.Twarz staje się z powrotem nieznośnie ostra i wyraźna; płonie w niej żółte piętno morfiny: rozdzierający krzyk miliona ćpunów.— Starczy na miesiąc — zdecydował, spojrzawszy w niewidzialne lustro.Ulice Miasta biegną w dół w głębokich wąwozach w stronę ogromnego, mrocznego placu w kształcie nerki.W murach znajdują się otwory prowadzące do mieszkań i kawiarni — niektóre sięgają zaledwie kilka metrów w głąb, inne to istne labirynty sal i korytarzy.Na wszystkich poziomach krzyżują się mosty, kładki, kolejki linowe.Przechodniów potrącają w milczeniu młodzi katatonicy, przebrani w kobiece suknie uszyte z worków i zbutwiałych szmat, z twarzami umalowanymi jaskrawo i wulgarnie, by ukryć ślady bicza i arabeski otwartych, ropiejących blizn.Dealerzy Czarnego Mięsa, czyli gigantycznych stonóg morskich dochodzących do dwóch metrów długości i łowionych wśród czarnych kamieni na dnie fosforycznych brunatnych lagun, sprzedają sparaliżowane skorupiaki w zakamuflowanych zakątkach placu, widocznych jedynie dla zjadaczy mięsa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl