[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Ben miał zbyt świeżow pamięci niedawne przeżycia, żeby zareagować w jakiś wyrazny sposób.W kon-tekście tego, co przeszedł kilkadziesiąt minut wcześniej, możliwość przychwyce-nia na kłamstwie nie zrobiła na nim niemal żadnego wrażenia. Owszem, nie jestem lekarzem, tylko pisarzem.Piszę książki.Jedną z głów-nych postaci w tej, nad którą obecnie pracuję, jest syn właściciela domu pogrze-bowego.Skorzystałem z okazji i przyjechałem z Jimmym, żeby poznać trochęrealiów.Nie pytałem go, co chce tutaj robić, bo sam mi powiedział, że wolał-by o tym nie mówić. Potarł szczękę, na której zdążył już wykwitnąć okazałysiniak. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się niczego w tym rodzaju.McCaslin nie wydawał się ani zadowolony, ani rozczarowany. Ja myślę.To zdaje się pan napisał Córkę Conwaya? Owszem. Moja żona czytała fragment w jakimś kobiecym piśmie, zdaje się, że w Co-smopolitan.Ryczała ze śmiechu.Ja też to przeczytałem, ale nie widziałem nicśmiesznego w naćpanej nastolatce. Mnie również wcale to nie śmieszyło powiedział Ben, patrząc szeryfowiprosto w oczy. Ta nowa książka, którą pan pisze, ma być o Salem? Tak. Może powinien pan najpierw dać ją do przeczytania Greenowi zasuge-rował McCaslin. Powie panu, jak wyszły fragmenty z synem właściciela domupogrzebowego. Jeszcze ich nie zacząłem odparł Ben. Zawsze najpierw zbieram ma-teriały.To bardzo pomaga w pracy.McCaslin potrząsnął z zastanowieniem głową. Wiecie, ta wasza historyjka przypomina mi jakąś marną książczynę o FuManchu.Tajemniczy facet włazi przez zamknięte drzwi, rozkłada na podłodzedwóch silnych mężczyzn i ucieka z ciałem jakiejś biednej kobiety, która zmarłanie bardzo wiadomo na co. Posłuchaj, Homer. zaczął Jimmy. Nie mów do mnie Homer przerwał mu McCaslin. Nie podoba mi sięto imię, podobnie jak cała ta historia.Zapalenie mózgu jest zarazliwe, zgadza się? Tak przyznał ze znużeniem w głosie Jimmy. A mimo to przywiozłeś ze sobą tego pisarza? Wiedząc, że może to złapać?253Jimmy wzruszył ramionami, usiłując sprawić wrażenie lekko zirytowanego. Ja nie kwestionuję pańskich zawodowych umiejętności, szeryfie, więc panmusi zaufać moim.Wirusy powodujące zapalenie mózgu rozprzestrzeniają się je-dynie za pośrednictwem układu krwionośnego, toteż miałem prawo przypuszczać,że wizyta tutaj nie wiąże się z żadnym ryzykiem.Szczerze mówiąc wolałbym, że-by zaczął pan szukać tego, kto zabrał ciało pani Glick, nawet gdyby miało sięokazać, że to rzeczywiście Fu Manchu.Chyba że rozmowa z nami sprawia panupo prostu tak dużą przyjemność.Pokazny brzuch szeryfa uniósł się w głębokim westchnieniu; McCaslin za-mknął notes i wepchnął go z powrotem do tylnej kieszeni. Nie bój się, Jimmy, roześlemy informację.Wątpię, czy to cokolwiek da,chyba że ptaszek znowu wyleci z lasu, a ja w to nie wierzę, bo moim zdaniemnikogo takiego po prostu nie było.Jimmy spojrzał na niego z uniesionymi pytająco brwiami. Obydwaj kłamiecie wyjaśnił cierpliwie szeryf. Ja to wiem, wiedząmoi zastępcy, wie o tym nawet poczciwy Maury.Nie mam pojęcia, czy kłamiecieod początku do końca, czy tylko trochę, ale zdaję sobie doskonale sprawę z tego,że dopóki któryś z was się nie wygada, nie będę wam mógł niczego udowod-nić.Mógłbym wsadzić was do paki, ale niestety macie prawo wezwać prawnika,a nawet najmarniejszy adwokacina wyciągnąłby was w ciągu pięciu minut, bonie mam na was nic oprócz mojego prywatnego Podejrzenia O Jakąś CholernąMachloję.W dodatku przypuszczam, że wasi prawnicy nie są marnymi adwoka-cinami, zgadza się? Zgadza potwierdził Jimmy. Mimo to i tak bym was wsadził, choćby po to, żeby zrobić wam na złość,gdyby nie przeczucie, że choć łżecie, aż się kurzy, to nie zrobiliście nic złego.Kopnął ze złością pedał stojącego przy metalowym stole kubła na śmieci.Bla-szana pokrywa odskoczyła z trzaskiem, a szeryf splunął do środka brązową odtytoniu śliną.Maury Green podskoczył nerwowo. Czy ktoś z was chciałbyzmienić swoje zeznania? zapytał bez śladu prowincjonalnego akcentu. Topoważna sprawa.W ostatnim czasie w Salem mieliśmy cztery zgony i wszystkiecztery ciała zniknęły bez śladu.Chcę wiedzieć, co się właściwie dzieje. Powiedzieliśmy wszystko, co wiemy oświadczył spokojnie, lecz sta-nowczo Jimmy i spojrzał na McCaslina. Nie możemy dodać nic więcej.Szeryf przez chwilę przyglądał im się spod zmrużonych powiek. Obydwaj robicie ze strachu w portki oświadczył wreszcie. Wygląda-cie dokładnie tak samo jak chłopcy w Korei, kiedy wracali z linii frontu.Zastępcy przerwali swoją pracę i spoglądali na nich w milczeniu.Ani Ben, aniJimmy nie odezwali się ani słowem.McCaslin westchnął po raz kolejny.254 Dobra, zabierajcie się stąd.Jutro o dziesiątej rano macie być w moim biu-rze, żeby podpisać zeznania.Jeśli się nie stawicie, wyślę po was radiowóz. Nie będzie pan musiał odparł Ben.McCaslin obrzucił go ponurym spojrzeniem i potrząsnął głową. Powinien pan pisać inne książki, panie Mears.Takie, jak te z TravisemMcGee.Tam naprawdę jest co poczytać.13Ben wstał, opłukał pod kranem filiżankę i zatrzymał się przy oknie, spoglą-dając w ciemność roztaczającą się za szybą.Kto dzisiaj czaił się w nieprzenik-nionym mroku? Marjorie Glick, która wreszcie odnalazła swojego syna? MikeRyerson? Floyd Tibbits? Carl Foreman?Odwrócił się i poszedł na górę.Kładąc się spać zostawił na stole włączoną lampę, a w zasięgu ręki sklejonyplastrem krzyż, dzięki któremu pokonał panią Glick.W ostatniej chwili przedzaśnięciem przemknęła mu niewyrazna myśl, czy Susan jest bezpieczna i czy abynic jej nie grozi.ROZDZIAA DWUNASTYMark1Kiedy usłyszał trzask łamanych gałązek dobiegający ze sporej odległości,schował się za pniem potężnego świerku i czekał na tego, kto się pojawi.Oni niebyli w stanie poruszać się za dnia, co nie znaczyło, że nie mogli mieć na swoichusługach zwykłych ludzi.Jednym ze sposobów na ich zdobycie były pieniądze,lecz Mark wiedział, że nie był to sposób jedyny.Widział przecież w miasteczkutego Strakera; jego oczy przypominały ślepia ropuchy wygrzewającej się na ka-mieniu.Sprawiał wrażenie kogoś, kto może złamać dziecku rękę, nie przestającsię przy tym ani na chwilę uśmiechać.Dotknął rękojeści spoczywającego w jego kieszeni ciężkiego pistoletu ojca.Przeciwkon i m kule nie stanowiły żadnej broni chyba żeby były ze srebra alejuż taki Straker z pewnością nic by nie poradził na starannie wymierzony strzałmiędzy oczy.Jego wzrok spoczął na opartym o pień drzewa długim pakunku, zawiniętymw stary ręcznik.Za domem leżała sterta żółtych przeznaczonych do kominka pa-lików, które wraz z ojcem cięli w lipcu i sierpniu mechaniczną piłą pożyczonąod McCullocha.Mark znał długość każdego palika: trzy stopy, z dokładnością dojednego cala.Ojciec wiedział, jakie wymiary są najbardziej odpowiednie, podob-nie jak o tym, że po jesieni nadejdzie zima i że żółty, czysty popiół w kominkubędzie dłużej promieniował wesołym ciepłem.Jego syn natomiast znał jeszcze inne przeznaczenie takich palików.Rano, kie-dy rodzice poszli na niedzielną przechadzkę, wziął jeden z nich i naostrzył goswoją harcerską siekierką.Koniec był może niezbyt dokładnie wygładzony, alepowinien spełnić swoją rolę.W pewnej chwili u podnóża wzgórza dostrzegł mignięcie kolorowego mate-riału i przywarł do szorstkiej kory, zerkając ostrożnie zza pnia jednym okiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|