[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaprzeczyłem.To rozbawiło ich jeszcze bardziej; nie przestawali żartować.W trójkę udaliśmy się do wioski: kroczyłem na przedzie, a oni, weseli, tuż za mną.Maszerowaliśmy główną drogą.Przerażeni chłopi zerkali na nas przez okna.Kiedy po­znawali mnie, cofali się w głąb chat.Na środku wioski czekały dwie wielkie, bru­natne ciężarówki.Żołnierze w rozpiętych mun­durach kucali przy nich, popijając z manierek.Kolejne patrole wracały z pól; Niemcy ustawiali karabiny w kozły i siadali na ziemi.Kilku otoczyło mnie kołem.Wskazywali na mnie, to śmiejąc się, to nagle poważniejąc.Jeden schylił się, zbliżył twarz do mojej i uśmiechnął się ciepło i serdecznie.Już chciałem odwzajemnić jego uśmiech, kiedy nagle z całej siły uderzył mnie w brzuch.Straciłem dech i upadłem, charcząc i z trudem łapiąc powietrze.Żołnierze zarechotali.Z pobliskiej chaty wyłonił się oficer i, widząc, jak leżę na ziemi, podszedł bliżej.Żołnierze stanęli na baczność.Podniosłem się i również stałem, sam pośród ich kręgu.Oficer przyjrzał mi się chłodno, po czym wydał rozkaz.Dwóch żołnierzy chwyciło mnie za ramiona, zawlokło do chałupy, otworzyło drzwi i wepchnęło do środka.Na środku mrocznej izby leżał człowiek.Był nieduży, wychudzony, smagły.Zmierzwione włosy opadały mu na czoło i twarz, rozpłataną od góry do dołu bagnetem.Ręce miał związane z tyłu, a przez rozcięty rękaw kurtki wyzierała głęboka rana.Przykucnąłem w rogu.Mężczyzna utkwił we mnie spojrzenie lśniących czarnych oczu.Jakby wyrywały się spod gęstych, krzaczastych brwi i mknęły w moją stronę.Przerażały mnie.Od­wróciłem wzrok.Na zewnątrz zapuszczono silniki; zachrzęściły buty, karabiny, manierki.Padły rozkazy i ciężaró­wki odjechały z warkotem.Otworzyły się drzwi; do chaty weszli żołnierze i chłopi.Chwycili za ręce rannego, wywlekli na dwór i wepchnęli na ławę w furze.Poranione dłonie zwisały mu bezwładnie jak kołyszącej się kukle.Mnie posadzono tyłem do niego; miałem przed sobą plecy woźniców, a on koniec wozu i umykającą drogę.Obok chłopów, którzy po­wozili furą, siedział na koźle niemiecki żołnierz.Z rozmowy wieśniaków zorientowałem się, że mają nas odstawić do komendy żandarmerii w pobliskim miasteczku.Przez kilka godzin jechaliśmy zniszczoną dro­gą, noszącą ślady niedawnego przejazdu ciężaró­wek.Później skręciliśmy z niej i podróżowaliśmy lasem, płosząc zające i ptaki.Ranny opierał się o mnie ciężko.Nie byłem pewien, czy jeszcze żyje; czułem tylko jego bezwładne ciało, które przytrzymywał sznur okręcony wokół nas obu i umocowany do wozu.Przystanęliśmy dwukrotnie.Chłopi podzielili się swoją żywnością z Niemcem, a on z kolei dał im po papierosie i żółtym cukierku.Dziękowali mu uniżenie.W drodze co rusz pociągali długie hausty z flaszek, które trzymali pod kozłem, toteż w czasie postojów szli się odlać w krzaki.Nas ignorowali.Byłem głodny i bardzo osła­biony.Ciepły, pachnący żywicą wiatr napływał od strony lasu.Ranny pojękiwał.Konie nie­spokojnie zarzucały łbami, długimi ogonami opędzając się od much.Ruszyliśmy znów.Niemiec na koźle oddychał ciężko, jakby spał.Zamknął rozchylone usta dopiero wtedy, gdy o mało nie wpadła mu do nich mucha.Przed zachodem słońca dojechaliśmy do nie­wielkiego, gęsto zabudowanego miasteczka.Nie­które domy były wzniesione z cegieł i miały murowane kominy.Wokół ogródków biegły płoty pomalowane na biało lub na niebiesko.Przy rynsztokach drzemały zbite w gromadki gołębie.Kiedy mijaliśmy pierwsze budynki, dostrzegły nas dzieci bawiące się na drodze.Z zaciekawie­niem otoczyły jadącą wolno furę.Żołnierz przetarł oczy, przeciągnął się, poprawił spodnie, po czym zeskoczył na ziemię i odtąd szedł obojętnie obok wozu.Tłumek dzieci powiększał się; wybiegały do­słownie z każdego domu.Nagle któryś ze star­szych, wyższych chłopców uderzył rannego długą brzozową witką.Mężczyzna zadrżał i skulił się jeszcze bardziej.Dzieci, rozochocone, zaczęły ciskać w nas czym popadnie: kamykami, śmiecia­mi.Ranny pochylił głowę.Czułem jego ramiona, mokre od potu, przyklejone do moich.Mnie również trafiło kilka kamyków, ale ponieważ siedziałem między woźnicami a rannym, byłem trudniejszym celem.Dzieci miały wspaniałą zaba­wę.Obrzucały nas wyschniętym krowim łajnem, zgniłymi pomidorami, cuchnącymi trupami pta­ków.Jeden z chuliganów skoncentrował się na mnie.Idąc obok wozu, walił mnie kijem w coraz to inne miejsce.Na próżno usiłowałem zebrać dość śliny, by mu splunąć pogardliwie w twarz.Do tłumu wokół wozu przyłączyli się dorośli.Wrzeszcząc: „Bić Żydów, bić sukinsynów!” za­chęcali dzieci do dalszych ataków.Woźnice, żeby nie narażać się na przypadkowe pociski, ze­skoczyli z fury i szli obok koni.Ranny i ja stanowiliśmy teraz znakomity cel.Spadł na nas kolejny grad kamieni.Miałem pocięte policzki, dolną wargę rozbitą, a jeden ząb ledwo mi się trzymał.Zacząłem pluć krwią w twarze najbliż­szych prześladowców, ale uskakiwali zwinnie, po czym znów się nad nami znęcali.Jeden łobuz wyrwał z korzeniami pęk po­krzyw i paproci rosnących przy drodze i smagał nimi rannego i mnie.Ból palił mi ciało, kamienie trafiały coraz bardziej celnie; wtuliłem głowę w ramiona, bojąc się, że jakiś uderzy mnie w oko.Nagle z niepozornego domku, któryśmy mijali, wyskoczył mały, pulchny ksiądz ubrany w postrzę­pioną, spłowiałą sutannę.Czerwony z gniewu, wpadł w tłum, wymachując laską i bijąc naszych gnębicieli po rękach, twarzach i głowach.Dygocząc z wysiłku, zdyszany, spocony, rozpędził ich na boki.Zaczai iść przy wozie, powoli odzyskując oddech.Jedną ręką wciąż ocierał czoło, drugą ujął moją dłoń.Ranny najwyraźniej tracił przy­tomność, bo jego ramiona stały się nagle zimne; chwiał się miarowo jak kukiełka na patyku.Fura wtoczyła się na dziedziniec koszar żan­darmerii.Ksiądz musiał pozostać na zewnątrz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl