[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Henry uśmiechnął się i skinął głową.- Bo i byłeś - powiedział.- A co z twoją żoną? - spytał Lloyd.- Zamierzasz ratować ją tej nocy?- Zamierzam ruszyć jej z pomocą już teraz - od­powiedział Henry.- Za parę minut Gil i ja jedziemy do Instytutu Scrippsa zabić to stworzenie, które ostatniej nocy spotkaliśmy we śnie.Zastanawiałem się właśnie, czy nie mógłbyś zabrać się z nami.- To znaczy: nie jako Wojownik Nocy? Tak jak stoję, jako ja? Bez zbroi, bez moich zdolności?- Tak jak stoisz - powiedział Henry.- Bierzemy jedynie rewolwer i zasuwamy z nim wykończyć to bydlę, nic ponadto.Lloyd wydął policzki i zastukał nagle palcami po kolanie.- To, o czym mówisz, oznacza naruszenie prawa.- Tak - zgodził się Henry.- A z drugiej strony nie.My, to znaczy ty, ja.Gil i Susan, jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy w pełni rozumieją grożące światu niebezpieczeństwo.Z tego powodu musimy sami ustanawiać prawo.Jesteśmy strażnikami, chyba rozumiesz, naszym obowiązkiem jest bronić świat przed diabłem.- Bierzemy broń?- Tak.- I nie będziemy mieć zbroi ani żadnego pożytku z naszych umiejętności?Henry zaprzeczył kręcąc głowa.- Dobra.Możesz na mnie liczyć.Pójdę tylko uprzedzić starą, że wrócę późno.Henry czekał w samochodzie.Lloyd przez chwilę roz­mawiał z matką, w końcu jednak szurając nogami wyszedł z domu i ponownie wsiadł do wozu.- Wszystko w porządku? - spyta! Henry zapalając silnik.- Stara ciągle uważa mnie za dziecko.I w dodatku nie lubi spuków[1].Henry zawrócił samochód i skierował go ku Solana Beach.- Mam nieodparte wrażenie, że nikt dotąd nie nazwał mnie spukiem - powiedział z niezrozumiałą dla siebie samego satysfakcją.Gila znaleźli na krzyżówce z droga do Santa Fe.Niósł papierową torbę z prowiantem.Zamachał im ręką i pod­biegł do wozu.- Wziąłeś broń? - spytał Henry, ustępując mu miejsca przy kierownicy.Gil wyciągnął z torby pudełko po cukierkach „Cheerio”.- W środku - uśmiechnął się triumfalnie.- Powie­działem mamie, że zostanę u ciebie na drugą noc, by przejrzeć nieco literatury angielskiej, i że będziemy po­trzebować trochę żywności.- Nie robiła trudności?- Żadnych - Gil wyprowadził mustanga na autostra­dę.- Musiałem tylko zaręczyć za ciebie, że nie jesteś pedałem.- Bóg zapłać - podziękował Henry.Do Instytutu Scrippsa dojechali w kwadrans.Na parkin­gu stał wciąż jeden radiowóz, otoczenie było jednak prawie opustoszałe.Henry kazał Gilowi zostawić samochód w od­ległym kącie parkingu, w cieniu cyprysu, niewidocznego z wejścia do Wydziału Biologii Morskiej.- Pójdę i powiem, że chce porozmawiać z moją żoną - powiedział Henry.- Twoją byłą żoną - poprawił go Gil.- Właśnie.Potem przejdę do laboratorium Wydziału Biologii Morskiej i otworzę po drodze wyjście awaryjne - brązowe drzwi, widzicie je? - z wewnętrznej blokady.Gdy tylko usłyszycie szczęk zamka, pakujcie się do środka, byle szybko, ale nie zamykajcie ich za sobą.Wrócę do recepcji i powiem, że skończyłem rozmowę z moją.byłą żoną.Potem obejdę budynek i wejdę tymi samymi drzwiami.- A jak będziemy już w środku, to co? - spytał rezolutnie Lloyd.- W prawo, około trzydziestu stóp korytarzem, potem schowek na miotły.Ukryjcie się lam i czekajcie, aż do was dołączę.- To wyjście awaryjne nie ma zamontowanego systemu alarmowego? - upewnił się Gil.- Ostatnim razem, gdy go używałem, nie miało.Krótko po rozwodzie wśliznąłem się do laboratorium, by wykraść moje złote wieczne pióro.Andrea nigdy się nie zorien­towała, kto je wziął.Do dziś narzeka na nieuczciwość personelu laboratorium.- A co z bronią? - dopytywał się Gil.- Ty będziesz naszym artylerzystą.Miej ją ze sobą.Wciśnij ją za pasek z tyłu, pamiętaj tylko, by nie siadać zbyt gwałtownie.Wojownik Nocy bez dupy traci wiele ze swej mocy.Było za siedem szósta, dochodziła pora zamykania In­stytutu.Henry wmaszerował śmiało do środka.Gil i Lloyd przyglądali się, jak rozmawiał z recepcjonistką.W pierwszej chwili nie chciała go wpuścić, jednak ujrzeli, jak wpisuje się do księgi gości i kieruje w stronę laboratorium.Pognali do wyjścia awaryjnego.- A jeśli go przyłapią? - spytał Lloyd.- Wówczas, mój przyjacielu, mamy przerąbane - Gil odwrócił się i spojrzał na Lloyda.W tej chwili szczęknęły rygle.Rozejrzeli się szybko dookoła i wpadli do środka, przymykając drzwi za sobą, lecz nie przekręcając zamka.Korytarz był biały, lśniąco biały i zalatywał pastą do podłóg.Na ścianach wisiały oprawne w ramki fotografie delfinów, narwali i kałamarnic.Ich trampki piszczały na wypolerowanej podłodze.Po­spiesznie skierowali się do schowka.Wchodząc do środka, Gil potknął się o wiadro, oparte obok miotły runęły, zjeżdżając po ścianie i lądując z rumorem na kafelkach podłogi.Wstrzymali oddech na, jak im się wydawało, długie minuty, lecz nikt się tym nie zainteresował.- Następnym razem zawołaj po prostu głośno: Tu jesteśmy! - wyszeptał Lloyd.- Na miłość boską, przecież ja niechcący! Odczekali jeszcze parę minut, po których drzwi schowka uchyliły się i wszedł zasapany Henry.Wleciał na szczotki, szczęśliwie Gil zdążył podtrzymać je, nim dosięgły podłogi.- Strażnik kręcił się w pobliżu - wydyszał Henry.- Musiałem obiec budynek i dochodzić do drzwi z dru­giej strony.- Nie jesteś chyba w najlepszej formie - zauważył Lloyd.- A po co olimpijska forma do nauczania o Kancie? - odciął się zdenerwowany Henry.Zmęczenie zawsze wpra­wiało go w zły humor.W schowku, w towarzystwie mioteł, przeczekali prawie pół godziny, nim usłyszeli, jak zamykają się drzwi, popis­kują po posadzce czyjeś stopy, a ich właściciele życzą sobie dobrej nocy.W końcu światła na korytarzu przygasły.Henry odważył się uchylić drzwi i wyjrzeć.- W porządku.Chyba wszyscy poszli już do domu.Ruszyli ostrożnie korytarzem, aż dotarli do schodków po lewej.Tabliczka obok głosiła: „Laboratorium Biologii Morskiej - miejsca dla publiczności”.- Wejdziemy na górę - powiedział Henry.Potem przypomniał sobie rozmowę z Gilem o odpowiedzialności i podejmowaniu decyzji, dodał więc: - Jeśli uznacie, że to dobry pomysł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl