[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdziwe dzieła sztuki.Z drugiej strony są jednak użyteczne, bo każdy nóż na dobrą sprawę musi być narzędziem.Szlifierz i jego pobratymcy hodują rozmaite ostrza, od śrubokrętu do mizerykordii.— Upił łyk wina.— Czy niezniszczalne? Szlifierz wciąż podkreśla, że nawet ostrze ze Średniej Rzeki może przypadkiem ulec pęknięciu, w okolicznościach, które on obdarza mianem „traumatycznych”.To oznacza zupełne zniszczenie budynku lub pojazdu, z którym nóż stale był związany.Są bardzo czułe na takie wydarzenia.Miri roześmiała się.— Ale łyżki?Val Con rozwinął swoją serwetkę.Bezwiednym, ale pełnym gracji gestem odsunął z dłoni koronkowy mankiet, uniósł łyżeczkę i powoli przesunął palcem po jej brzegach.— Potrafisz dostrzec tę symetrię? Jej cel? Przydatność? — Wzruszył ramionami i położył łyżeczkę na stole.— Kto wie? Może już wkrótce — zanim twoje wnuki dożyją pięćdziesiątki — łyżki Średniej Rzeki staną się towarem, kupowanym wyłącznie przez sławnych i bogatych.— Słusznie! — zagrzmiał Szlifierz.— Jakbyś mi czytał w myślach, mały bracie! Skoro tych, jak to mówisz, „łyżek” używacie co dzień, to po co wciąż je robić z miękkiego metalu? Wszak szybko się zużyją.Zaś kryształ, zachęcony przez członków mego klanu, pozostanie bez skazy przez setki stuleci tych waszych standardów!Miri znów wybuchnęła śmiechem i uniosła kieliszek.— Dlaczego metal? Sama nie wiem.Ludzie są krótkowzroczni.— Nie możemy was za to winić — szybko wtrącił Trzonek.— To prawda, że nie macie wpływu na długość swego życia.Lecz z drugiej strony, czasem aż dziw bierze, nad zgubnym marnotrawstwem wiedzy i talentu, tylko dlatego, że się uważacie.— Tu zdał sobie sprawę, że zabrnął za daleko, umilkł nagle i opuścił głowę, lecz Szlifierz przyszedł mu z pomocą.— Nie, braciszku.Efemeryda też jest formą sztuki.Powiem więcej: może być sztuką w jej najwyższej postaci.Od dawna głoszę tę koncepcję i nie słyszałem słów sprzeciwu.Czyż nie widziałeś najnowszego dzieła naszego młodszego brata? Skorzystał w nim z przeróżnych mediów: dźwięku, ruchu, barwy i refleksów świetlnych.Zakończone, stracone, zmienne przy prawykonaniu.Sztuka, bracia.A kto to powiedział.Kuzyni, nieomylnie rozpoznając znaki, że zanosi się na dłuższą przemowę, usadowili się wygodniej, w nabożnym skupieniu.Dwoje pozostałych gości z uśmiechem spojrzało na siebie i sięgnęło po kieliszki z winem.* * *Charlie, ciężko dysząc, ale punktualnie, stanął we wschodnich drzwiach, wiodących do Grotto i machnął ręką do kumpla z dziennej zmiany.— Się masz, George! Co słychać? Bez większych zmian w podziemnym świecie Econsey?— Cisza i spokój — mruknął zapytany, szczupły brunet, którego przed laty wylano z policji za przypadkowe zabicie nastolatka.Facet za mocno mu przyłożył.— Jedynie w południowej ćwiartce znajdziesz grupkę gości, budzących powszechną ciekawość.Żółwie-Clutche i para ludzi.— Co takiego?! — Charlie wybałuszył gały, lecz chwilę potem zmusił się do mrugnięcia.— Żółwie — ze spokojem powtórzył George.— Cztery.Dwoje ludzi: chłopak i dziewczyna.Młodzi.Żadnej rozróby.Są tylko trochę hałaśliwi.Ale to żółwie.Jak zaczną mówić, to w sali obok tynk ze ścian odpada.Co parę minut na nie spoglądałem.Nie to, żebym się gapił.Charlie pokiwał głową.— Nigdy nic nie wiadomo.Nie martw się, też zajrzę do nich.A ta ich parka?— Bardzo ładna.On prawie czarny, ona ruda.Ale nie pomarańczowa.— George nagle rozgadał się na dobre.— Brązowe włosy, o ciemnoczerwonym odcieniu.— Kasztanowe.— Właśnie, kasztanowe.Maleńka.Chyba się dobrze bawią.Wciąż się śmieją.— Wzruszył ramionami i ociężałym krokiem poczłapał do baru.— No cóż.— Charlie przejął zmianę.— Mam nadzieję, że wywiozą stąd mnóstwo wrażeń.— Uniósł rękę.— Do zobaczenia, stary.— Bez pośpiechu.— George już zdążył skinąć na barmana i zamówić pierwszego drinka.* * *Charlie spokojnie obszedł swój rewir, czyli wschodnią i południową ćwiartkę, z jednym okiem zwróconym na tańczące pary.Janees Dalton patrolowała północną i zachodnią część lokalu, też pilnując parkietu.Dwaj „włóczędzy” krążyli w gęstym tłumie, rozglądając się dosłownie wszędzie.Na wschodzie panował spokój.Charlie jedynie przerwał kłótnię o rachunek, zanim doszło do głośniejszych krzyków i wezwał kierownika sali.Potem wyprowadził za drzwi pijaną dziewczynę i wsadził ją do taksówki.Powiedział „cześć” kilku stałym gościom i przeniósł się na południe.Niezły tłumek dzisiaj, pomyślał.Zerknął na tańczących i jeden z dwóch barów, wyznaczających przejście ze wschodu na południe.Szybko dostrzegł jednego z dwóch młodszych pomocników, Marka Swengera, i wezwał go do siebie.— Jak leci?— Na razie można wytrzymać — uśmiechnął się Mark.Miły chłopak, nocami pracował w Grotto, a w dzień ślęczał nad książkami, bo chciał zostać prawnikiem.Charlie miał cichą nadzieję, że to mu się nie uda.Prawnicy nie mieli przyjaciół.— A żółwie? — spytał.— Wciąż się bawią?— O, tak.Można by pomyśleć, że zamierzają tu posiedzieć aż do przyszłego roku.— Mark pokręcił głową.— Nawet nie masz pojęcia, ile piwa i wina leje się przez ich stolik.Wcale bym się nie zdziwił, gdyby musieli zostać — dodał z naciskiem.Charlie spojrzał na niego z ukosa.— Rozrabiają?— Nie, skądże.Świetnie się bawią.Może trochę za głośno, ale moim zdaniem, właśnie takie są żółwie.Wielkie i dudniące.Polejesz się ze śmiechu, kiedy sam zobaczysz, jak ten największy huczy coś po terrańsku do dziewczyny, najmniejszy rozmawia z chłopakiem w handlowym, a dwa pozostałe wydają takie dźwięki, jakich nigdy w życiu dotąd nie słyszałem! — Mark roześmiał się na zakończenie.— Prawdziwi kosmopolici.— Charlie wyszczerzył zęby.— Raczej prawdziwy cyrk — mruknął Mark.— Ale sympatyczny.Chyba nie mają żadnych zmartwień.— Rozejrzał się po sali i uniósł rękę.— No, odpływam niczym uchodząca fala.Na razie.Charlie skinął głową i ruszył w przeciwną stronę.— Zobaczymy się później.Na południu wciąż przybywało gości, chociaż niewiele par kwapiło się do tańca.Jeszcze za wcześnie, uznał Charlie.Orkiestra się nie rozgrzała.Zobaczył lukę w tłumie przy stole z przystawkami, wśliznął się w nią i pomału dotarł pod przeciwległą ścianę.Byli tam.Cztery żółwie huczące basem i dwoje ludzi.Ona drobniutka i o jasnej cerze, w niebieskiej sukni, podkreślającej ognisty kolor jej włosów, i on — niewiele większy, z ciemną czupryną, w eleganckiej białej koszuli.Nosił ją tak, jakby od urodzenia przywykł do wykwintnych strojów.Właśnie pochylił się i coś szepnął dziewczynie wprost do ucha.Roześmiała się i uniosła do ust kieliszek.Uzbrojeni i niebezpieczni? — pomyślał Charlie.Wolne żarty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl