[ Pobierz całość w formacie PDF ] .— Jest w niebezpieczeństwie.W niebezpieczeństwie.— szeptałem.— Umrze.Może on sam nie domyśla się jeszcze tego, ale ja wiem o tym, jestem pewien.Zbiegając w dół, upadłem na stos kamieni i stoczyłem się razem z nimi.Wstałem z pokaleczonymi rękami i nogami, w podartej koszuli.— Umrze.Umrze.— powtarzałem i skurcz chwytał mnie za gardło.Nieszczęsny człowiek wzniósł wokół swego małego nędznego bytu wysoką, niezdobytą — jak mu się wydaje — twierdzę.Schronił się tam, usiłując wnieść ze sobą choć trochę ładu i bezpieczeństwa, trochę szczęścia.Wszystko winno się tam toczyć wedle utartych, przyjętych powszechnie zwyczajów, podlegać prostym i niezachwianym prawom.Jest tam tylko jeden potężny nieprzyjaciel, śmiertelnie znienawidzony i budzący śmiertelny lęk — Wielka Pewność.W tej chwili właśnie ta Wielka Pewność zdobyła mury chroniącej mnie twierdzy i rzuciła się na moją duszę.Gdy dotarłem do naszego wybrzeża, zatrzymałem się na chwilę, aby odetchnąć.“Wszystkie te znaki, przeczucia — pomyślałem — są płodem naszego własnego niepokoju, a we śnie oblekają się we wspaniały kształt symbolu.Ale to my sami je tworzymy."Uspokoiłem się trochę.Rozsądek przywrócił znowu ład w moim sercu, odciął skrzydła dziwacznemu, potwornemu nietoperzowi, kroił go i nicował, aż uczynił z niego zwykłą, dobrze znaną myszkę.Toteż kiedy dotarłem do baraku, śmiałem się ze swej naiwności i wstydziłem paniki, której tak szybko poddał się mój umysł.Wróciwszy do uświęconej, zwykłej codzienności, poczułem głód, pragnienie i wyczerpanie.Piekły mnie zadrapania i rany, ale nade wszystko odczuwałem ogromną ulgę: straszliwy wróg, który przekroczył mury mojej twierdzy, zatrzymany został na drugiej linii obronnej mojej duszy.26.To był już koniec.Zorba pozbierał liny, narzędzia, żelastwo, deski, ułożył je w stos na brzegu i oczekiwał łódki, która miała je zabrać.— Darowuję ci to wszystko — powiedziałem — i życzę powodzenia, Zorbo.Zorba przycisnął ręką gardło, jakby chciał zdławić łkanie.— Rozstajemy się — szepnął.— Dokąd pójdziesz, szefie?— Wyjeżdżam za granicę.Mól, jaki we mnie siedzi, ma jeszcze mnóstwo papierów do gryzienia.— Nie zmądrzałeś jeszcze, szefie?— Tak, Zorbo.Dzięki tobie zmądrzałem.Podążę twoją drogą i zrobię z książkami to, co ty z czereśniami.Pochłonę tyle papieru, że stanie mi w gardle, dostanę torsji i będę wyzwolony.— A co ja zrobię bez ciebie, szefie?— Nie smuć się, Zorbo.Spotkamy się jeszcze.Siły człowieka są niezmierzone, więc — kto wie — może zrealizujemy pewnego dnia nasz wielki plan.Zbudujemy nasz własny klasztor, bez Boga i bez diabła, dla wolnych ludzi, a ty, Zorbo, staniesz u jego wrót, dzierżąc wielki klucz, i jak święty Piotr będziesz otwierał i zamykał bramę.Zorba siedział na podłodze, oparty plecami o ścianę, napełniał raz za razem szklankę i popijał w milczeniu.Zapadła noc, byliśmy już po kolacji i po raz ostatni gawędziliśmy przy winie.Nazajutrz, wczesnym rankiem mieliśmy się rozstać — ja wyjeżdżałem do Kastellionu.— Tak.Tak.— mruczał Zorba, szarpiąc wąsy i siorbiąc wino.Niebo usiane było gwiazdami, opływała nas błękitna noc, serca nasze pragnęły znaleźć ukojenie we łzach, ale nie pozwalaliśmy im na to.“Pożegnasz go na zawsze — myślałem.— Przyjrzyj mu się dobrze, nigdy już twoje oczy nie ujrzą Zorby".Zapragnąłem przytulić się do tej starej piersi i zapłakać, ale wstyd mi było.Próbowałem śmiać się, aby pokryć wzruszenie, lecz nie mogłem.Miałem ściśnięte gardło.Patrzyłem na Zorbę, który wyciągał swoją szyję drapieżnego ptaka i pił bez przerwy w milczeniu.Patrzyłem na niego i mgła przesłaniała mi oczy.Myślałem, jaką okrutną zagadką jest życie.Ludzie spotykają się i rozstają ze sobą niby jesienne liście pędzone wiatrem.Daremnie wzrok usiłuje zachować w pamięci twarz, sylwetkę, ruchy ukochanej istoty — po kilku latach nie pamięta się już, czy oczy miała niebieskie, czy czarne.“Dusza człowieka — powtarzałem sobie — powinna być twarda jak stal, wykuta z brązu, a nie utkana z wiatru".Zorba pił.Uniósł swoją wielką głowę i nie poruszał nią.Wydawało się, że nasłuchuje wśród nocy jakichś kroków, które to zbliżają się, to oddalają w głębi jego istoty.— O czym myślisz, Zorbo?— O czym mam myśleć, szefie? Doprawdy o niczym.O niczym nie myślę.Po chwili napełnił szklankę.— Twoje zdrowie, szefie! — powiedział.Trąciliśmy się.Zrozumieliśmy obaj, że ten gorzki smutek nie może już dłużej trwać.Trzeba wybuchnąć łkaniem albo rzucić się w obłędny taniec.— Zagraj, Zorbo! — poprosiłem.— Powiedziałem ci już, że santuri trzeba radosnego serca, zagram dopiero za miesiąc, za dwa, może za dwa lata, czy ja wiem? Zaśpiewam wtedy o dwóch ludziach, którzy rozstają się na zawsze.— Na zawsze! — krzyknąłem przerażony.Powtarzałem w myśli to ostateczne słowo, ale nie słyszałem go.Teraz chwycił mnie strach.— Na zawsze! — powtórzył Zorba, z trudem przełykając ślinę.— Na zawsze! To, że spotkamy się znowu, że zbudujemy klasztor, jest tylko pociechą, niegodną pociechą.Nie chcę jej.Cóż to? Czyż jesteśmy słabymi kobietami, które trzeba pocieszać? Tak.Żegnamy się na zawsze.— Może zostanę tu z tobą — powiedziałem przerażony żarliwym uczuciem Zorby.— Może pójdę z tobą, jestem wolny.Zorba potrząsnął głową:— Nie, nie jesteś wolny.Powróz, który cię więzi, jest tylko trochę dłuższy niż u innych.To wszystko.Tylko dzięki temu, szefie, że masz długi powróz, możesz oddalać się i wracać.Zdaje ci się, że jesteś wolny, ale nie przecinasz powroza.A jeśli człowiek nie przetnie swych więzów.— Pewnego dnia przetnę je! — powiedziałem, sam w to nie wierząc, gdyż słowa Zorby dotknęły otwartej we mnie rany i sprawiły mi ból.— To jest trudne, szefie, bardzo trudne.Do tego potrzeba odrobiny szaleństwa.Szaleństwa.Słyszysz? Trzeba wszystko postawić na jedną kartę, a ty masz rozum i on weźmie górę.Rozum jest jak sklepikarz, prowadzi rachunki, notuje przychód i rozchód, zysk i stratę.To jest rozważny drobny kupiec, nie stawia wszystkiego na jedną kartę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|