[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Były między nimi chore i nawet umierające.Ich już wcale nie leczyli.Mówi wciąż o nich, nie o sobie.Więc nie jest jasne, czy była tam z nimi, czy też patrzyła z zewnątrz.- Bo one były w obozie już siedem miesięcy, a my ledwie przyjechałyśmy ze świeżym transportem.Ale już zaraz na drugi dzień byłyśmy też na wizie.Wyglądały strasznie i właśnie najgorzej, że ich było tak dużo.Wiedziałam, że z nami będzie to samo.Nie mówi o tym, co cierpiała sama.Mówi wciąż tylko o innych.- Nie bałam się.Wiedziałam, że umrę, więc się nie bałam.O sobie może powiedzieć to, że się zawsze modliła, gdy ją bili.Modliła się, żeby nie czuć nienawiści.Nic więcej.Niewiele też ma do powiedzenia o swym kalectwie.Noga źle się zrosła, więc trzeba jeszcze raz zrobić operację, kość złamać i na nowo ją zestawić.Owszem, naturalnie, pójdzie do szpitala, ale nie zaraz.Przedtem musi niektóre swoje sprawy załatwić.Na przykład chciałaby jeszcze pojechać do Gdańska i zobaczyć morze.A także odwiedzić jedną koleżankę z obozu, która jest teraz w Poznaniu.Właśnie dostała od niej list i wie, że będzie się mogła jej w czymś przysłużyć.W jakich okolicznościach złamała nogę i czy wtedy także nie czuła nienawiści, nie wiadomo.W każdym razie do szpitala pójdzie dopiero później.- Na wizę wyganiali przez cały tydzień każdego dnia.Stały tam wciąż bardzo ściśnięte, żeby się ogrzać.Wszystkie starały się być w środku dla ciepła, żadna nie chciała zostać na skraju.Schylały głowę i wciskały się między inne, jak mogły.Wciąż się to wszystko razem ruszało.Niektóre były całe w ranach, a przecież się jedna do drugiej przyciskały.I coraz więcej ich umierało.Cały dzień tak je wyganiali.Aż do selekcji.- Jeden dzień był też zimny, ale w południe pokazało się słońce.Wtedy one wszystkie przesunęły się w tę stronę, gdzie słońca nie zasłaniały drzewa.Przesunęły się nie jak ludzie, tylko jakby jakieś zwierzątka.Albo jakby jakaś masa.Tego dnia właśnie Greczynki śpiewały hymn narodowy.Nie po grecku.One śpiewały po hebrajsku żydowski hymn.Śpiewały w tym słońcu bardzo pięknie, głośno i mocno, jakby były zdrowe.- To nie była fizyczna siła, proszę pani, bo przecież one właśnie były najsłabsze.To była siła tęsknoty i pragnienia.Na drugi dzień była selekcja.Przyszłam na wizę i wiza była pusta.Człowiek jest mocnyPałac, którego już nie ma, stał na samym skraju wzgórza, ponad rozległym widokiem na wiosenny kraj, gładki po horyzont, podzielony równo zielonymi polami.Pałac roztrzasnął się, jak mówi Michał P.Został wysadzony w powietrze o tym samym czasie, gdy w pobliskim słynnym lesie Żuchowskim spłonęły cztery krematoria.Był użyty jako dekoracja, jako wspaniała brania architektoniczna, wiodąca z życia do śmierci.Grał rolą metafory w tym obrzędzie, który odbywał się tu przez długi czas z nieodmiennym codziennym ceremoniałem.Ludzie zmęczeni drogą, jeszcze żywi, jeszcze będący sobą, we własnych ubraniach podróżnych, mijali jedną i drugą bramę i wjeżdżali na wewnętrzny dziedziniec rezydencji.Z ciężarowego samochodu odpadały tylne drzwi, podróżni, pomagając sobie nawzajem, wstępowali tłumnie po stopniach schodów, mogąc jeszcze mniemać, że - według napisu nad wejściem - wchodzą do Zakładu Kąpielowego.Po pewnym czasie, przebywszy w poprzek wnętrze gmachu, ukazywali się na ganku po jego stronie przeciwnej już tylko w bieliźnie - niektórzy jeszcze z kawałkiem mydła i ręcznikiem w dłoni.Przynagleni do pośpiechu, uchylając się od uderzeń kolbami, wbiegali bezładnie po kładce w czeluść ustawionego tyłem do pałacu, wielkiego jak wagon meblowy, auta gazowego.Drzwi hermetyczne zatrzaskiwały się z łoskotem.Teraz dopiero ludzie o innym przeznaczeniu, siedzący w piwnicach pałacowych, mogli usłyszeć wielki krzyk przerażenia.Zamknięci w pułapce wołali o pomoc, bili pięściami o ściany wozu.Po kilku minutach, gdy krzyki ucichły maszyna odjeżdżała.O czasie właściwym na jej miejsce przychodziła nowa.Pałacu już nie ma.I nie ma tych ludzi.Na krawędzi wzniesienia pozostał płaski czworobok odmiennej roślinności, wypełzającej łodygami i liściem spomiędzy drobnego gruzu, ograniczony przyziemnymi szczątkami murów.I został pod urwiskiem w dole wielki obszar widzianego świata - dalekie zielone pola, majowe drzewa nad łąkami, zachodzące na siebie błękitne smugi lasów na widnokręgu.W słońcu zebrała się na miejscu dawnych ogrodów grupka łudzi.Każdy może powiedzieć, co się tu działo.Naokoło pałacu wystawili parkan drewniany, wysoki na trzy metry.Zobaczyć można było niewiele.Ale można było słyszeć, jak coś wywlekali, jak szczękały łańcuchy.W straszny mróz Żydów wyganiali w koszulach.Przed pałacem wciąż huczały wielkie maszyny i wykręcały do Żuchowskiego lasu.Krzyki ludzkie też było słychać.- Ja mieszkałem w Ugaju, pracowałem u Niemców.Tak mówi Michał P., młody, wielki Żyd atletycznej budowy, o małej głowie.Mówi niegłośno, spokojnie, ale jednak uroczyście, jakby recytował tekst święty.- Zaprowadziłem do samochodu mojego ojca i moją matkę.Później zaprowadziłem siostrę i jej pięcioro dzieci, i mojego brata z żoną i z trojgiem dzieci.Chciałem pojechać ochotniczo z rodzicami, ale mi nie pozwolili.Mieli do tego powody [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl