[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znajdowałem się na płasko pofałdowanej równinie, wśród mrowia małych kraterów, zasypanych niemal po brzegi.W jednym sterczało w piasku coś podobnego do zeschłej, grubej gałęzi.Wziąłem ułomek w garść i pociągnąłem, jakbym wyrywał z gruntu głęboko wrośnięty korzeń.Pomogłem sobie małą składaną saperką, którą nosiłem przytroczoną do boku, i spod sypkiego miału wyłoniło się zetlone gorącem żelastwo.Mógł to być szczątek jakiejś z niezliczonych, prymitywnych rakiet, które roztrzaskiwały się o skały Księżyca w początkach jego zdobywania.Nie wzywałem bazy, wiedząc, że dzięki mikropom widzą tam moje znalezisko.Ciągnąłem i ciągnąłem pozginane dziwacznie pręty, aż ukazała się grubsza szypuła, a pod nią zaświecił jaśniejszy metal.Nie wyglądało to zbyt obiecująco, ale skórom się już wziął do tego karczowania, ciągnąłem coraz mocniej, bez obawy, że któryś z ostrych drutów przetnie mi skafander, boż obywałem się bez powietrza, więc dehermetyzacja niczym mi nie groziła.Coś się jednak zmieniło.W pierwszej chwili nie zorientowałem się, czemu trudno mi utrzymać równowagę, aż poczułem, że mój lewy but tkwi w uchwycie spłaszczonych i wygiętych trzpieni jak w kleszczach.Usiłowałem go wyrwać, myśląc, że sam się tak zaplątałem, ale trzymały mi nogę mocno i nawet przy pomocy ostrza łopatki nie udało mi się ich rozgiąć - Jest tam Wivitch? - spytałem.Zgłosił się po trzech sekundach.- Zdaje się, że wzięli mnie jak borsuka - powiedziałem.- To mi wygląda na potrzask.Było to wprost idiotyczne.Dostałem się w żeleźce, w prymitywną pułapkę! Nie mogłem się z niej wydostać.Mikropy jak podniecone muchy okrążały mnie szamocącego się do siódmych potów z szczękami, w których but tkwił jak w imadle.- Wróć na pokład - zaproponował Wivitch.Może był to któryś z jego asystentów, głos był jakby inny.- Jeżeli przez T O mam stracić zdalnika, to niedaleko się posuniemy - powiedziałem.- Muszę to przeciąć!- Masz karborundową tarczówkę.Odpiąłem przypasany do uda płaski futerał.Rzeczywiście tkwiła tam zgrabna tarczówka.Włączyłem jej kabelek do zasilacza w skafandrze i pochyliłem się.Spod wirującego ostrza trysnęły iskry.Wnyki, trzymające mój but w kostce, rozchylały się już, przecięte prawie do końca, kiedy poczułem stopą, tkwiącą w bucie, narastający żar.Wszystkimi siłami wyszarpnąłem nogę z potrzasku i zobaczyłem, że metalowa bulwa, podobna do wielkiego kartofla, z której dobywały się te korzeniaste pręty, rozpala się jak od niewidzialnego płomienia.Biały plastyk buta czerniał już i łuszczył się od żaru.Uczyniłem ostatni wysiłek i nagle wyswobodzony zatoczyłem się w tył.Oślepił mnie krzaczasty błysk, poczułem gwałtowne uderzenie w pierś, usłyszałem trzask prutego skafandra i na mgnienie zapadłem w nieprzeniknioną ciemność.Nie straciłem przytomności, po prostu otoczył mnie mrok.Po chwili usłyszałem głos Wivitcha:- Tichy, jesteś na pokładzie.Odezwij się! Już po pierwszym zdalniku.Zamrugałem oczami.Siedziałem w fotelu, oparty o zagłówek, z dziwacznie podgiętymi nogami, trzymając się za pierś, tam gdzie przed chwilą poczułem ostre uderzenie.Właściwie ból, jak dopiero teraz sobie uświadomiłem.- Czy to była mina.? - powiedziałem ze zdziwieniem.- Mina połączona z samotrzaskiem? To już nic doskonalszego nie umieli wymyślić?Słyszałem głosy, ale nikt nie mówił do mnie: ktoś pytał o mikropy.- Nie ma wizji - powiedział jakiś inny głos.- Jak to, wszystkie zniszczył ten jeden wybuch?- To niemożliwe.- Nie wiem, czy możliwe, czy nie, ale nie ma wizji.Oddychałem wciąż głęboko, jak po długim biegu, patrząc w tarczę Księżyca.Cały krater Flamsteeda i równinę, na której tak głupio utraciłem zdalnika, mogłem przykryć opuszką palca.- Co z mikropami? - odezwałem się wreszcie.- Nie wiemy.Spojrzałem na zegarek i zdziwiłem się: prawie cztery godziny spędziłem na Księżycu.Dochodziła północ czasu pokładowego.- Nie wiem, co uważacie - powiedziałem nie ukrywając ziewnięcia - ale na dzisiaj mam dość.Idę spać.VI.Drugi zwiadZbudziłem się wypoczęty i natychmiast przypomniałem sobie zajścia poprzedniego dnia.Po uczciwym prysznicu myśli się zawsze najlepiej, nastawałem więc na to, żeby mieć na pokładzie łazienkę z bieżącą wodą, a nie te wilgotne ręczniki, które nędznie zastępują wannę.O wannie nie mogło być mowy; łazienką był pojemnik wielki jak beczka, woda biła strumieniami z jednej strony, a z przeciwnej wsysał ją silny prąd powietrza.Żeby się nie udusić, bo woda przy nieważkości rozlewa się grubnącą warstwą po całym ciele i twarzy, musiałem przed ablucjami nałożyć maseczkę tlenową.Było to porządnie kłopotliwe, ale wolałem taki prysznic od żadnego.Jak wiadomo, kiedy już inżynierowie mieli budowanie rakiet w małym palcu, astronautów nękały awarie klozetów i myśl techniczna długo musiała się wysilać, zanim znalazła rozwiązanie tej szarady.Anatomia człowieka fatalnie przystaje do kosmicznych warunków.Ten tak twardy do zgryzienia orzech spędzał sen z oczu astrotechników, ale nie kłopotał autorów Science Fiction, bo jako wyniosłe duchy po prostu go omijali.Z mniejszą potrzebą pół biedy, chociaż tylko u mężczyzn.Większą natomiast dało się szczęśliwie rozwiązać dopiero dzięki odpowiednio zaprogramowanym komputerom, tak zwanym defekatorom, które mają tylko jedną słabą stronę, mianowicie kiedy się psują, powstaje dramatyczna sytuacja i wtedy każdy musi sobie radzić, jak umie.W moim księżycowym module był to wszakże omal jedyny komputer, który do końca działał jak zegarek szwajcarski, jeśli wolno użyć takiej pochwalnej metafory.Umyty i odświeżony wypiłem kawęz plastykowej gruszki, przekąszając ją babką z rodzynkami pod lejem silnego ekshaustora, nastawionego na pełny ciąg, bo wolałem, żeby mi prąd powietrza wyrwał okruszki z palców, aniżeli udławić się czy zakrztusić rodzynkiem.Nie jestem z tych, którzy rezygnują z przyzwyczajeń dla byle powodu.Posiliwszy się jak należy, zasiadłem w fotelu przed selenografem, i patrząc na globus symulowanego Księżyca, nuż rozmyślać z miłym poczuciem, że nikt nie będzie mi się narzucał z radami, bo nie zawiadomiłem bazy o przebudzeniu, więc sądziła, że jeszcze śpię.Zwierciadlany fenomen oraz gołe dziewczę stanowiły niechybnie dwie kolejne fazy rozpoznania, KTO wylądował i bodaj zadowoliły tego albo to, co zgotowało mi owo przyjęcie, skoro mogłem potem łazić po Flamsteedzie nie mamiony ani nie atakowany.Potrzask, który okazał się miną, tkwił jednak w tym obrazie jak Piłat w kredo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl