[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze Smok nie dokończył swych słów, gdy na szczycie Kasprowego, tuż przy budynku obserwatorium, rozległy się głośne okrzyki:- Brawo, brawo! Tor wolny! Mistrz jedzie!Z gromadki narciarzy wyrwała się okrąglutka sylwetka kucharza i pomknęła po stromym zboczu błyskawicznie nabierając szybkości.- Oszalał! - ryknął Smok, zerwał się z leżaka i podbiegł do bariery.W następnej sekundzie Bartolini stracił równowagę, przez moment jechał na jednej narcie, wyrzuciwszy kijki ponad głowę, a następnie grzmotnął w śnieg z siłą armatniego pocisku! Zgromadzeni na tarasie ludzie ujrzeli szybko rosnącą kulę, z której wystawały kijki i czuby desek.Kula toczyła się po zboczu siejąc popłoch wśród narciarzy.Była coraz większa i gnała ze wzrastającą szybkością, podskakując na nierównościach terenu.- To samobójstwo! - pisnęła jakaś pani w jaskrawo-żółtym swetrze.- Znakomita szkoła jazdy - entuzjazmował się jej towarzysz.- Tak się teraz jeździ na Zachodzie!Osiągnąwszy dno Kotła, śnieżna kula rozprysnęła się jak eksplodująca gwiazda.Smok zakrył dłonią oczy.- To koniec - jęknął z rozpaczą.- Nie ma już Bartoliniego!Ale Krak, który odznaczał się doskonałym wzrokiem, gwałtownie zaprotestował.- Jest! Żyje! Idzie teraz do wyciągu krzesełkowego.Wkrótce na górnej stacji wyciągu zjawił się Bartolini, cały, zdrowy i radośnie uśmiechnięty.Na jego tłuściutkiej twarzy, pokrytej kroplami tającego śniegu, malowała się taka radość, że na ten widok wszystkim zrobiło się wesoło.- Widzieliście, jak szusowałem? - krzyczał kucharz wtaczając się na taras.- Mógłbym jeszcze szybciej, ale śnieg mokry i źle niesie.- Jesteś najlepszym narciarzem wśród kucharzy - przyznał książę i wziął go w ramiona.- I najlepszym kucharzem wśród narciarzy - dodał uszczęśliwiony profesor.- Ale na nas już czas.Kolejka odchodzi za dziesięć minut.- Już lecę - zawołał Bartolini - tylko oddam deski koledze.Mówię wam, nie ma jak narty.Ju-hu!Rozdział VIDO KRAKOWA!Wkrótce po godzinie szesnastej spod hotelu ruszyła nysa, wioząc do Krakowa czwórkę naszych przyjaciół, którym towarzyszyli dwaj dziennikarze, red.Pisak i red.Mazak.Na widok wsi i miasteczek, gęsto rozsianych wzdłuż drogi, goście z Dalekiej Przeszłości nie mogli się powstrzymać od okrzyków zdumienia.Pamiętali przecież czasy, gdy tę połać księstwa pokrywała puszcza, a spotkanie z ludźmi należało do wielkiej rzadkości.Teraz rozciągały się tu uprawne pola i sady, a wzdłuż szerokiej, dwupasmowej szosy widniały liczne zabudowania.Jedyną pamiątką dawnych lat była Góra Zbójecka, pokryta mizernym lasem, w którym nawet czterech zbójców miałoby trudności ze znalezieniem kryjówki.Gospodarskie oko księcia radowało się na widok owiec skubiących młodą trawkę, wozów zaopatrzonych w gumowe koła, siewników i traktorów.Coraz bardziej oddalały się białe od śniegu góry, coraz więcej było pól pokrytych jasną zielenią ozimin.Na drzewach przybywało listków, a w rowach złociły się kaczeńce.Krak, nie przywykły do tak szybkiej jazdy, odczuwał pewien niepokój, ale nie zdradzał się z nim wobec przyjaciół.Tylko dwukrotnie jechał samochodem.Pierwszy raz, gdy odwiedził chatę Marcinka Lebiody w Miodunce, drugi raz, gdy udał się do Niepołomic, aby uzbierać bukiecik fiołków.Pojazd skonstruowany przez Smoka jechał jednak z szybkością galopującego konia, ten zaś pochłaniał przestrzeń na podobieństwo strzały wypuszczonej z łuku.W pewnej chwili książę ujrzał coś, co wywołało u niego przyśpieszone bicie serca.Nie była to żadna maszyna ani żaden nowoczesny dom, wprost przeciwnie, sprawa dotyczyła czynności powtarzającej się od tysięcy lat.Oto wzdłuż zaoranego, sąsiadującego z szosą pola kroczył człowiek przepasany lnianą płachtą, pełną ziarna.Był to starszy już góral, ubrany w obcisłe, cyfrowane portki i w białą, szeroko rozpiętą na piersi koszulę.Na ten widok książę poprosił kierowcę o zatrzymanie samochodu, wysiadł z wozu i przeskoczył rów dzielący szosę od pola.Ku zdumieniu redaktorów, którzy odprowadzali go wzrokiem, książę wdał się w rozmowę z siewcą.Po kilku chwilach Krak przejął z jego rąk płachtę z ziarnem, założył ją na siebie i ruszył wzdłuż czekających na zasianie zagonów.Doszedłszy do końca pola, zawrócił i jął się zbliżać do szosy, nie zaprzestając swej czynności.Następnie oddał płachtę góralowi, serdecznie uścisnął jego dłoń i wrócił do samochodu.- Dziękuję - powiedział do kierowcy.- Możemy jechać dalej.A zwracając się do redaktorów, dodał dla wyjaśnienia:- Nie gniewajcie się za to drobne opóźnienie podróży, ale co roku o tej porze osobiście zaczynałem siewy w moim księstwie.Działo się to prawie nad samą Wisłą, między Wawelem a wzgórzem, które nazywaliśmy Skałką.Poczułem się przez chwilę młodszy o 1200 lat.Z wysokości Mogilan pasażerowie nysy po raz pierwszy ujrzeli Kraków.Głęboko w dole, na obszernej równinie, rozciągało się wielkie miasto.W środkowej jego części widniały zamkowe wieże, na wschodnim zaś krańcu wysokie i bardzo dymiące kominy.Prawie połowę nieboskłonu pokrywała chmura, rozpinająca się nad miastem jak płachta ogromnego namiotu.- W Krakowie jest burza - zauważył profesor [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl