[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tadashi mówił mało, ale gdy Masao poszedł do łóżka w miniaturowym pokoju, niemal w całości wypełnionym przez tapczan, przeprosił za to, że pozwolił sobie przywieźć do Tokio swoją małą rodzinę.- Co ja zrobiłem?! - powiedział.- Życie w tym nieprzyjaznym kraju będzie dla was bardzo trudne.- Objął Floss bacząc, by nie nacisnąć jej wydatnego brzucha.Rano wrócił Ko.Zapewnił brata, że zaprowadzi ich tylko do nowej szkoły Masao, potem dopiero zastosuje się do zalecenia Tadashiego, i będzie trzymał się z dala.Dojazd metrem do prywatnej szkoły podstawowej, prowadzonej przez metodystów, zajął pól godziny.Kierownik zapewnił Floss, że Masao będzie tu mile widziany.Porozmawiawszy z chłopcem, westchnął:- Do licha, cóż za akcent! Nie obrażaj się, Masao, kiedy klasowi koledzy będą się śmiać z twojej wymowy.- Chłopiec nie od­powiedział, tylko się nachmurzył.W drodze powrotnej Masao i Floss stali się w metrze przedmio­tem zaciekawienia.Podróżni popatrywali na nich ukradkiem, potem szybko odwracali głowy.Floss podsłuchała, jak jedna z matek mówiła swojej małej córeczce, że siedzi obok gaijin, więc żeby się zanadto nie przysuwała.- Oni są gorsi od Koreańczyków i mają okropne charaktery.- Dziewczynka cofnęła się lękliwie tak daleko od Floss, jak pozwalała ławka.Stojący w przejściu między ławkami stary mężczyzna uśmiechał się do Masao do chwili, gdy jadąca z nim młoda kobietka, prawdopodobnie wnuczka, pociągnęła go gwałtownie za rękaw i powiedziała głośno: - Myślę, że to Amerykanie.Inni pasażerowie wypowiadali nieprzyjemne komentarze sądząc, że gaijin nie rozumieją.Floss zauważyła, że Masao się jeży i powiedziała mu, żeby nie zwracał na te docinki uwagi.Sama się uśmiechała, jakby wszystko było w najlepszym porządku, ale na najbliższym przystanku przesiadła się wraz z nim do wagonu z mniejszą liczbą pasażerów.Dziesięć dni później urodziła ważącą sześć funtów córeczkę.Nadali jej unię Ryuko.Gdy Tadashi wziął ją na ręce po raz pierwszy, powiedział: - Na jakiż to sprowadziliśmy cię świat?ROZDZIAŁ JEDENASTY1.Obóz O'Donella, kwiecień 1942Kilka dni po dobrnięciu do obozu O'Donella koledzy Willa namówili go, by poszedł ze swoim udem do lekarza.Pokuśtykał więc na teren szpitala.Z obszernego baraku wyciekała długa kolejka posępnych jeńców, wijąca się wokół jego rachitycznej konstrukcji.Zajął miejsce w wolno sunącym szeregu.Ci z tyłu naciskali, pragnąc wleźć pod zacienioną ścianę budynku i uniknąć prażącego słońca.Po godzinie stanął we frontowych drzwiach lekarz.- Cześć, McGlynn, cieszę się, że pan tu dotarł.- Will spotykał go w ostatnich dniach Bataanu, w szpitalu numer l.Lekarz potrząsnął z ubolewaniem głową.- Nasi ludzie są brudni, zakrwawieni i w ogóle ledwo żyją.- Ściszył głos.- Pan spojrzy na tego biedaczynę.Kończyny mu obrzmiały, ma je dwa razy grubsze niż normalnie.- Popatrzył na czekających.- To najsmutniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.Co panu dolega?- Japoniec dźgnął mnie bagnetem w udo.Trochę narywa, a potem zdaje się drętwieć.- Powinien pan pójść do Rosena.On zna się na tym lepiej odemnie.- Uścisnęli sobie dłonie.- Pan powie Rosenowi, że jesteśmy przyjaciółmi.W końcu Will dotarł do otwartych drzwi.Na sam widok zupełnego braku łóżek szpitalnych, narzędzi medycznych, tuzina lekarzy siedzących na krzesłach i badających pacjentów, doznał wstrząsu.Dosłyszał, jak zupełnie załamany człowiek mówił pierw­szemu z brzega lekarzowi, że wypróżnia się pięć albo sześć razy dziennie.- I nic nie wychodzi, doktorze, oprócz szarej mazi i krwi.- Dyzenteria - powiedział lekarz.- Nie mamy na to dla pana żadnego lekarstwa.Japońce obiecali, że niedługo coś dostarczą.- I wcale nie może mi pan pomóc? - nalegał człowiek.- Coś tam może i mogę.Za barakiem stołówki znajdzie pan miejsce, gdzie wyrzucają popiół drzewny.To jest węgiel drzewny.Niech pan go porządnie żuje i połyka.Następny.Następny podszedł chwiejąc się na nogach i uchwycił się małego biurka, żeby nie upaść.- Ostatniej nocy trzęsło mnie jak diabli i myślałem, że zamarznę na śmierć.- Malaria, synu.Zostaniesz w szpitalu.Odpoczywaj i jedz tyle, ile możesz, nawet jeśli cię będzie skręcać z obrzydzenia.Musisz się wzmocnić.- Skinął na dyżurnego.- Połóż go tam.- Wskazał kąt izby, gdzie na gołej podłodze leżało już dwunastu innych.- Za kilka dni dostaniemy łóżka, synu.Klapnij sobie tam.Człowiek stojący przed Willem narzekał, że od tygodnia nie wydusił z siebie nawet balaska.- Jezusie! - krzyknął zagniewany lekarz.- Mam tu kolejkę facetów, co srają dwanaście razy na dzień i strasznie cierpią.Zmiataj stąd i nie zawracaj mi głowy! - Spojrzał na Willa.- Tak?- Rozmawiałem właśnie przed barakiem z doktorem Websterem.Kazał mi zameldować się u doktora Rosena, mam ranę od bagnetu.- Ja jestem Rosen.Spuść portki.- Obejrzał udo, po czym cmoknął: - Ropa.Nie lubię tego widoku.Ale widziałem dziś gorsze.- Czy mogę coś z tym zrobić?- Tak, może się pan pomodlić, żeby Japońcy przywieźli trochę sulfamidu.Podobno jedzie kilka ciężarówek z lekami i wyposażeniem.- Niech się pan postara nie drażnić rany, ale niech nie przesiaduje całymi dniami bez ruchu.Ruszaj się pan! Następny!Will przepchnął się powoli przez zwarty tłum jeńców i powlókł do baraku.Przypominał sobie rosyjskie więzienie z którejś książki Dostojewskiego.Minął go oddział pogrzebowy, odwożący dwana­ście trupów.Był to amerykański Oddział Umarłych.Will przeszedł wzdłuż długiego jak barak szeregu jeńców stojących w kolejce po wodę z jednego jedynego kranu.Każdy mógł napełnić tylko własną manierkę.Pod kranem stał zbiornik o pojemności pięciu galonów, by nie przepadła ani kropla wody cieknącej między jedną manierką a drugą.Will spytał stojącego blisko celu jeńca, jak długo czeka.- Pięć godzin, i mam szczęście.Ci chłopcy z tyłu postoją po osiem.Powód? Japończycy puszczali wodę tylko w pewnych porach dnia, a ten kran obsługuje kilka tysięcy ludzi.Każdy dzień w obozie O'Donella wydawał się długi jak wiecz­ność.Dotychczas otwierano stołówkę na trzy posiłki dziennie i zawsze podawano wstrętnawe lugao.Niekiedy dodawano parę camotes - słodkich patatów, i była z nich wodnista zupa.Niektórzy nie potrafili zatrzymać w żołądkach tej nieosolonej mazi i co słabsi powoli dryfowali w stronę śmierci.Każdemu posiłkowi towarzyszyły chmary olbrzymich mięsnych much.Will musiał zakrywać swoje żarcie kawałkiem tektury i uchylać tylko jej rąbka, by pośpiesznie zanurzyć łyżkę.Nawet wtedy muchy frunęły za nią chciwie do jego ust, i zdarzało się nieraz, że połykał jedną albo dwie.Roje much, swoim wiecznym bzyczeniem i natarczywością dokuczały ludziom nieustannie, czy­niąc życie codzienne trudnym do zniesienia.Krzaki uginały się pod ciężarem tego przeklętego plugastwa aż do ziemi.Jakkolwiek złe były warunki życia Amerykanów, Filipińczycy mieli znacznie gorsze.Strażnicy spędzali ich na otwarte pole i wygłaszali, inspirowane przez Tsujiego, odczyty o „Strefie Dobrobytu Wielkiej Azji" i o tym jak szkodliwe jest wszelkie poparcie ludzi Orientu, udzielane „czerwonym barbarzyńcom" a nawet zwykła wobec nich uległość.Usiłując odnaleźć porucznika Domingę, Will przysłuchiwał się jednemu z tych odczytów, ukryty w cieniu.Gdy ludzie ci rozpełzli się w końcu powoli do baraków, na ziemi pozostało ze dwudziestu martwych lub umierających Filipińczyków.Wkrótce pojawił się oddział pogrzebowy, by wynieść zmarłych na kocach przywiązanych do bambusowych kijów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl