[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie był, wie, z kim ma do czynienia, przeczuł.Niech mi się nie nawija podrękę - tu spojrzał znów na żonę - bo mu się dam we znaki.Teraz wiesz już, mój mały, zkim masz do czynienia, możesz odejść.Ucieszyło mnie to pozwolenie, tym bardziej że pani i panna Creakle ocierałyłzy, co budziło me współczucie.Miałem jednak pewną prośbę, toteż ośmieliłem sięprzemówić.- Panie.Odwrócił się, spojrzał piorunująco.- Panie - mówiłem drżąc cały - gdyby tak można było.No, zanim uczniowiezjadą się, zdjąć mi z pleców ten, ten.zapewniam pana, że żałuję.że się poprawię. poprawiłem.Czy to w pośpiechu, czy po to, aby mnie przestraszyć, pan Creakle porwał się zfotela tak, że nie czekając skutku mej prośby i wyprzedziwszy pedla drapnąłem aż dosypialni, gdzie nie doczekawszy się pogoni położyłem się, lecz minęło dobre dwiegodziny, zanim się uspokoiłem i zdołałem zasnąć.Nazajutrz rano zjawił się pan Sharp, starszy nauczyciel, którego tylkopomocnikiem był pan Mell.Ten ostatni jadał z uczniami, podczas gdy tamtendopuszczony był do stołu samego pryncypała.Pamiętam go jako małego, szczupłegoczłowieka, z wielkim nosem i przechyloną na jedno ramię głową, co robiło wrażenie,jak gdyby mu ona ciążyła.Włosy miał miękkie i kędzierzawe.Z czasem dowiedziałemsię od jednego z kolegów, że była to peruczka, licha zresztą, którą co niedziela kazałfryzować.Informacji tych udzielił mi Tommy Traddles, który pierwszy powrócił zwakacji.Przedstawił mi się jako ten, którego imię wyryte stoi na bramie ogrodu poprawej stronie, pierwsze z góry - na co powiedziałem mu:  Traddles! i znajomośćzostała zawiązana.Było to dla mnie prawdziwym szczęściem, że się pierwszy zjawił wszkole.Wywieszony na mych plecach napis zabawił go nieskończenie, toteż oszczędziłmi wstydliwego krycia się uprzedzając każdego z przybywających towarzyszy, że jestnowy  figiel.Wszyscy zresztą wracając z wakacji do szkoły byli bez humoru i o wielemniej skłonni do natrząsania się ze mnie, niż się tego spodziewałem.Niektórzywprawdzie otaczali mnie kołem, skacząc i wyjąc niby banda dzikich Indian, podczasgdy inni nie mogąc się oprzeć pokusie traktowania mnie jak psa wołali:  Pójdz,Towzer, do nogi , co mnie bolało wprawdzie, ale na ogół jednak cała sprawa wrzeczywistości nie była tak straszna, jak przewidywałem.Jednakże aż do przyjazdu J.Steerfortha nie zostałem wtajemniczony i wciągnięty do bractwa koleżeńskiego.Gdyprzybyła ta przystojna, zdolna, jak mówiono, i o kilka lat starsza ode mnie osobistość,stawić się przed nim musiałem jak przed sędzią.Rozpytywał mnie o wszystkieszczegóły wypadku, którego widoczne następstwa dzwigałem na plecach, awybadawszy mnie należycie raczył oświadczyć, że była to  dobra sztuka , za co munieskończenie byłem wdzięczny.- Wiele masz pieniędzy? - zaczął biorąc mnie pod swą opiekę i spacerując zemną po dziedzińcu.Powiedziałem mu, że mam aż siedem szylingów.- Oddałbyś je mnie na schowanie - zadecydował - naturalnie, jeśli ci się to podoba, jeśli nie, możesz sam je sobie schować.Naturalnie przystałem na tę uprzejmą i przyjacielską propozycję wręczając mucałą zawartość danego mi przez Peggotty woreczka.- Czy chciałbyś kupić coś teraz? - spytał.- Nie, dziękuję! - odpowiedziałem.- Jeśli ci czego potrzeba, piśnij tylko słówko.- Nie, dziękuję panu.- Może byś chciał wydać parę szylingów na buteleczkę wina porzeczkowego,którą wysuszylibyśmy w sypialni - i dodał: - Będziemy, słyszę, sypiać w tym samympokoju.Nie pomyślałem o tym przedtem, zgodziłem się więc chętnie na propozycję.-Wybornie! A czy nie warto by kupić i nieco ciastek z migdałami? Zgodziłem się i na to.- Trochę sucharków i owoców także.Wyniesie to też parę szylingów.Co ty,mały, na to?Uśmiechałem się, gdyż i Steerforth się uśmiechał.Czułem się jednak jakośnieswojo.- Wybornie! - zawołał - musimy cię naciągnąć, ile się da.Licz na mnie.Mogęwychodzić, ile mi się podoba, i podejmuję się dostarczyć żywność do fortecy.Mówiąc to schował moje pieniądze do własnej kieszeni uspokajając, żewszystko dobrze pójdzie.Dotrzymał słowa.Wyrzucałem sobie wprawdzie, że trwonię dane mi przezmatkę pieniądze, ale pocieszałem się, żem przynajmniej schował kawałek papieru, wktóry były zawinięte.Gdyśmy się wieczorem zeszli w sypialni, Steerforth rozłożył namej kołdrze, w świetle księżycowych promieni, całą ucztę, którą nazwał  królewską.Nie czując się na siłach, by czynić honory, prosiłem go, aby uczynił to za mnie,na co raczył się łaskawie zgodzić i siedząc na moich poduszkach rozdzielał żywność iwino małym, będącym jego własnością kieliszkiem.Co do mnie, siedziałem po lewejjego stronie, inni zaś chłopcy posiadali, jak mogli, na ziemi i pobliskich łóżkach.Jakże żywo pamiętam tę noc, ciche nasze szepty (prawdę mówiąc, inni mówili,ja słuchałem), promień księżyca wpadający przez okno i oświetlający część pokoju,gdy całość nurzała się w cieniu, od czasu do czasu rozświeconym fosforycznymświatłem zapałki, kiedy Steerforth szukał czegoś dokoła siebie.Ogarnia mnie napowrót tajemniczy nastrój na wspomnienie owych ciemności, uczty spożywanejukradkiem, rozmów szeptem, których słuchałem, jakby to było coś uroczystego, i uczucia radości, że mam tuż obok siebie towarzyszy, lęku (chociaż wtórowałemogólnemu śmiechowi), gdy Traddles utrzymywał, że dostrzegł w kącie ducha.Dowiedziałem się przy tej sposobności tysiąca szczegółów dotyczących szkoły.Dowiedziałem się, że pan Creakle słusznie nazywa siebie  Rzymianinem ; był tonajsroższy z przełożonych i na kształt kartacza rozbijał uczniów.Był zresztą nieukiem,umiejącym tylko bić (jak utrzymywał Steerforth); hodowcą chmielu, który dopiero pozbankrutowaniu na tym chmielowym interesie i po roztrwonieniu funduszu żonyumyślił otworzyć szkołę.Nasłuchałem się wielu takich i tym podobnych rzeczy,dziwiąc się tylko, skąd o tym wszystkim towarzysze moi tak dokładnie mogli wiedzieć.Dowiedziałem się, że pedel na szczudle, który nazywał się Tungay, byłbarbarzyńcą dopomagającym niegdyś panu Creakle w jego chmielowych sprawach,uważanym przez uczniów za zaprzedaną mu duszę.Nogę stracił zapewne służącprzełożonemu w nieczystych jakichś interesach i znał tajemnice życia pana Creakle.Zwyjątkiem tego ostatniego Tungay uważał szkołę całą, uczniów i nauczycieli zanaturalnych swych wrogów i najmilszą jego rozrywką było płatanie im figli.Dowiedziałem się, że pan Creakle ma syna jedynaka, który, że nie należał do liczbyprzyjaciół pedla, a ojcu odważył się stawić opór i robić uwagi z powodu zbyt srogiegoobchodzenia się tak z uczniami, jak i z żoną, został wypędzony z rodzicielskiego domu,co było przyczyną ustawicznego smutku jego matki i siostry.Lecz w tym wszystkim, co mi o przełożonym opowiadano, najbardziej zdziwiłomnie to, że był w szkole ktoś, nad kim nigdy nie zaciążyła jego prawica.Tymwyjątkiem był nikt inny tylko Steerforth.Ten ostatni potwierdził ów zdumiewającyfakt, dodając, że tego by tylko brakowało [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl