[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Myślałem sobie: dobrze mu tak, draniowi.Za to później…Vera zapytała twardym głosem:— I co później?Potrząsnął niezdecydowanie głową.Minę miał strapioną i trochę niepewną.— Nie wiem.Ja… nie wiem.Wszystko było inaczej.Nawet nie wiem, czy Leslie kiedykolwiek odgadła… Przypuszczam, że nie.Ale, wie pani, stała się dla mnie zupełnie obca.Oddaliła się ode mnie i nigdy nie mogliśmy się już porozumieć.Potem umarła., a ja zostałem sam.Vera powtórzyła:— Został pan sam… sam.— Echo jej słów odbiło się od skał.— Pani również będzie szczęśliwa, gdy wreszcie nadejdzie koniec.Vera wstała.Rzekła nerwowo:— Nie wiem, co pan ma na myśli.— Wiem wszystko, moje dziecko, wiem,— Właśnie że nie.Pan nic nie rozumie!Generał Macarthur znowu patrzał na morze.Wydawało się, że zapomniał o jej obecności.Powiedział delikatnie i cicho:— Leslie…VGdy Blore powrócił z liną na ramieniu, zastał Armstronga wpatrzonego w jakiś punkt u podnóża skały.Blore zapytał bez tchu:— Gdzie jest pan Lombard?— Poszedł sprawdzić jeszcze jakąś hipotezę — odrzekł niedbale Armstrong.— Zaraz wróci.Wie pan co.jestem zaniepokojony.— Wszyscy jesteśmy zaniepokojeni.Lekarz ze zniecierpliwieniem machnął ręką.— Oczywiście… oczywiście… Ale nie o to chodzi.Miałem na myśli starego Macarthura.— Czy coś mu się stało?— Ten, kogo szukamy, jest wariatem — odrzekł ponuro Armstrong.— Ile pan stawia na Macarthura?Blore zagadnął z niedowierzaniem:— Sądzi pan, że on jest zabójcą?— Nie, nie sądzę.Ani przez chwilę by mi to na myśl nie przyszło.Nie jestem zresztą specjalistą od chorób umysłowych.Właściwie ani razu z nim nie rozmawiałem.Nie obserwowałem go pod tym kątem widzenia.Blore przyznał niepewnie:— Że pomylony, to prawda! Ale nie wydaje mi się, by… Armstrong przerwał mu ze zdecydowanym wyrazem twarzy,— Przypuszczalnie pan ma rację! Do diabła z tym wszystkim, ktoś musi ukrywać się na wyspie.No, nareszcie Lombard wraca.Umocowali starannie linę.— Będę się starał złazić o własnych siłach — rzekł Lombard.—Zwróćcie uwagę, gdybym nagle szarpnął.Dłuższą chwilę obserwowali, jak zsuwa się po skale.Blore zauważył:— Łazi jak kot.Coś dziwnego brzmiało w jego głosie.— Przypuszczam, że musiał kiedyś uprawiać wspinaczkę wysokogórską — odrzekł Armstrong.— Być może.Po chwili milczenia były inspektor policji zagadnął:— Dość dziwny gość.Czy wie pan, co o nim myślę?— Co?— Że to niezły numer.Armstrong spytał w zamyśleniu:— Pod jakim względem?Blore chrząknął.— Tego się nie da tak dokładnie określić.Ale nie zaufałbym mu nigdy.— Przypuszczam, że prowadził dość awanturnicze życie.— Mógłbym się założyć, że niejedną z tych awantur okrywa tajemnica.— Przerwał.— Czy panu przyszłoby na myśl zabierać ze sobą rewolwer?Armstrong wlepił w niego spojrzenie.— Mnie? Na Boga, nie.Po co miałbym zabierać?— A dlaczego pan Lombard to zrobił?— Przypuszczam, że z przyzwyczajenia.Blore parsknął śmiechem.Nagle lina się naprężyła.Trzymali ją silnie przez pewien czas.Gdy napięcie zelżało.Blore odezwał się:— Są.oczywiście, zwyczaje i zwyczaje.Nic by nie było dziwnego, gdyby Lombard, udając się w nieznane miejsca, zabierał ze sobą nie tylko rewolwer, ale i materac gumowy, prymus i proszek na owady.Ale nie ma takiego zwyczaju, który by tłumaczył zabieranie tych rzeczy tutaj.Tylko w książkach się czyta, że ludzie noszą ze sobą rewolwery najzwyczajniej w świecie.Armstrong pokiwał głową z zakłopotaniem.Pochylili się nad krawędzią i obserwowali wspinaczkę Lombarda.Poszukiwania, choć dokładne, nie dały rezultatu.Wkrótce Lombard przelazł przez krawędź skały.Otarł pot z czoła.— Tak — rzekł.— To mamy już poza sobą.Jest albo w domu, albo nigdzie.VIDom dało się bez trudu przeszukać.Najpierw przeszli nieliczne zabudowania, a później udali się do części mieszkalnej.Posługiwali się miarą metrową, którą znaleźli w szufladzie kuchennej.Ale nie było tu żadnych skrytek.Willa była nowocześnie zbudowana, z planowym wykorzystaniem przestrzeni.Zaczęli od parteru.Gdy znaleźli się na pierwszym piętrze, zobaczyli przez okno Rogersa roznoszącego na tarasie kieliszki z cocktailami.Lombard wskazał na niego.— Co za wspaniały służący! Jaką on ma obojętną minę.Armstrong odrzekł z aprobatą:— Rogers jest służącym pierwszej klasy, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.— Jego żona była doskonałą kucharką — dodał Blore.— Wczorajsza kolacja… palce lizać.Weszli do jednego z pokoi sypialnych.Po przejściu pierwszego piętra doszli do przekonania, że nie może tu istnieć żadna kryjówka.— Tędy prowadzą wąskie schody do góry — zauważył Blore.— Prowadzą do pokoju służbowego — odpowiedział Armstrong.— Na strychu musi znajdować się rezerwuar z wodą — zastanawiał się Blore.— Być może, jest tam jakaś kryjówka, to zresztą jedyna możliwość.I właśnie w tej chwili usłyszeli niewyraźne szmery dochodzące z góry.Ktoś cicho stąpał nad nimi.Wszyscy słyszeli to wyraźnie.Armstrong chwycił Blore’a za ramię.Lombard podniósł ostrzegawczo palce do góry.— Cicho, słuchajcie!Znowu usłyszeli, jak ktoś szybko poruszał się na górze, miękko stawiając kroki.— Ktoś jest w pokoju służbowym.Tam gdzie leży ciało pani Rogers.— Ależ oczywiście — wyszeptał Blore — to najlepsze miejsce, jakie można sobie wybrać na kryjówkę! Nikt nie ma ochoty tam wchodzić.A teraz cichutko, jak tylko możecie.Ukradkiem wspinali się po schodach.Na korytarzu, przed drzwiami służbówki, przystanęli.Tak, ktoś był w środku.Dochodziło ich ciche trzeszczenie podłogi.Blore szepnął:— Teraz.Pchnął drzwi i skoczył do środka, pozostali dwaj za nim.Wszyscy trzej stanęli jak wryci.W pokoju stał Rogers, trzymając w ręce jakieś części garderoby.VIIPierwszy oprzytomniał Blore.— Przepraszamy was, Rogers.Słyszeliśmy tutaj kroki i myśleliśmy… hm… — Przerwał.Rogers rzekł:— To ja panów bardzo przepraszam.Właśnie zabierałem stąd swoje rzeczy.Przypuszczam, że panowie nie będą mieli nic przeciwko temu, że zajmę jeden z pustych pokoi gościnnych na piętrze? Ten najmniejszy pokoik?Ponieważ zwracał się do Armstronga, ten odpowiedział:— Ależ oczywiście, oczywiście.Możecie się przeprowadzić.Starał się nie patrzeć na zakryte prześcieradłem ciało.Rogers odparł:— Dziękuję panu.Obładowany rzeczami zaczął schodzić na pierwsze piętro.Armstrong zbliżył się do łóżka i podniósłszy prześcieradło, spojrzał na pełną spokoju twarz zmarłej.— Żałuję, że nie mam tu odczynników, aby zbadać, jaka to była trucizna.Odwrócił się do towarzyszy.— Dajmy temu spokój.Co do mnie, jestem święcie przekonany, że nikogo nie znajdziemy.Blore mocował się z zasuwką u drzwiczek prowadzących do wnęki.— Ten gagatek porusza się diabelnie cicho.Przed minutą czy dwiema widzieliśmy go na tarasie, Żaden z nas nie słyszał, kiedy wszedł tutaj.— Pewnie dlatego, iż z góry przyjęliśmy, że tylko ktoś obcy mógł się tu ukrywać — rzekł Lombard.Blore zniknął w ciemnej wnęce.Lombard wyjął z kieszeni latarkę elektryczną i wsunął się za nim.Pięć minut później stanęli na klatce schodowej.Byli brudni, pokryci pajęczynami, twarze mieli ponure.Na wyspie nie było nikogo prócz ich ośmiorga [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl