[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młócił nimi bez ładu i składu.Nie był to żaden brydż! No, nic takiego… Odetchnąłem.Na wszelki wypadek postanowiłem twardo nie ruszać się na krok od kanału: miałem zupełnie dość wszelkich form ratunku z opresji, przynajmniej na jakiś czas.Będę się domagał pierwej gwarancji.Inaczej znów Bóg wie co mi się przywidzi.Obmacałem twarz.Ani brody, ani maski.Co się znów z nią stało?— Co się mnie tyczy — rzekł profesor Trottelreiner, nie otwierając oczu —jestem uczciwą dziewczyną i liczę na to, że zechce pan to uwzględnić.Nadstawił ucha, jak gdyby uważnie wysłuchiwał odpowiedzi na swe słowa, po czym dorzucił:— Z mojej strony nie jest to pozór cnotliwości, który by miał dodatkowo rozpalić otępiałą chuć, lecz szczera prawda.Proszę mnie nie dotykać, gdyż byłabym zmuszona targnąć się na swoje życie.Aha! — przemknęło mi domyślnie — więc i jemu spieszno do kanału!Słuchałem dalej, uspokojony nieco, ponieważ fakt, że profesor halucynował, wydał mi się dowodem na to, iż przynajmniej ja tego nie robię.— Zaśpiewać mogę, owszem — rzekł tymczasem profesor — skromna piosnka do niczego nie zobowiązuje.Czy będzie mi pan akompaniował?Jednakże mógł po prostu mówić przez sen; w takim wypadku znów nic nie było wiadomo.Może go dosiąść na próbę? Ale właściwie mógłbym wskoczyć do kanału bez jego pośrednictwa.— Jakoś nie jestem przy głosie.A i mama na mnie czeka.Proszę mnie nie odprowadzać! — kategorycznie oświadczył Trottelreiner.Wstałem i poświeciłem na wszystkie strony latarką.Szczury znikły.Szwajcarska grupa futurologiczna chrapała pokotem u samej ściany.Opodal, na wydymanych fotelach, leżeli reporterzy przemieszani z kierownictwem Hiltona.Wszędzie walały się ogryzione kości drobiu i puszki po piwie.Jeśli to halucynacja, to nader, nader realistyczna — rzekłem sobie.Chciałem się jednak upewnić, że nią nie jest.Dalipan, wolałbym powrócić na definitywną, nieodwołalną jawę.A co tam na górze?Wybuchy bomb, czy też b e m b, odzywały się głucho i z rzadka.Rozległ się bliski, głośny plusk.Powierzchnia czarnych wód rozchyliła się, ukazując skrzywioną twarz profesora Trottelreinera.Podałem mu rękę.Wylazł na brzeg, otrząsnął się i zauważył:— Miałem idiotyczny sen.— Panieński, co? — rzuciłem od niechcenia.— U diabła! A więc nadal halucynuję?!— Czemu pan tak sądzi?— Tylko w zwidach osoby postronne znają treść naszych snów.— Po prostu słyszałem, co pan mówił — wyjaśniłem.— Profesorze, jako fachowiec nie zna pan przypadkiem jakiejś sprawdzonej metody przekonania się, czy człowiek jest przy zdrowych zmysłach, czy też cierpi omamy?— Zawsze noszę przy sobie ocykan.Torebka jest przemoczona, ale pastylkom to nie szkodzi.Przerywa wszelkie stany pomroczne, majaczenia, zwidy i koszmary.Chce pan?— Być może preparat pański tak działa — mruknąłem — ale na pewno nie działa tak zwid tego preparatu.— Jeżeli halucynujemy, obudzimy się, a jeśli nie, nic się zupełnie nie stanie — zapewnił mnie profesor, wkładając sobie do ust bladoróżową pastylkę.Wziąłem i ja jedną z mokrej torebki, którą mi podsunął.Ześliznęła się do gardła po języku.Z hukiem otwarła się klapa kanałowa nad nami i głowa w hełmie spadochroniarskim wrzasnęła:— Prędko, na górę, jazda, prędko, wstawać!— Helikoptery czy olstra? — spytałem domyślnie.— Jeśli o mnie chodzi, panie sierżancie, może się pan wypchać.I siadłem pod ścianą, krzyżując ręce na piersi.— Zwariował? — zapytał sierżant rzeczowo Trottelreinera, który począł się wspinać po drabince.Zrobił się ruch.Stantor usiłował mnie podnieść chwyciwszy za ramię, ale odtrąciłem jego rękę.— Woli pan tu zostać? Proszę bardzo…— Nie tak: „Szczęść Boże!” — poprawiłem go.Jeden po drugim znikali w otwartej klapie kanału; widziałem blask ognia, słyszałem krzyki komendy, po głuchym świście zorientowałem się, że kolejno ekspediują ich przy pomocy latających tornistrów.Dziwne — zreflektowałem się — co to właściwie znaczy? Czy ja halucynuję za nich? Perprocura1.I co, będę tak siedział do sądnego dnia?Mimo to ani się ruszyłem.Klapa zatrzasnęła się z hukiem i zostałem sam.Latarka, postawiona sztorcem na betonie, odbitym w stropie kręgiem światła rozjaśniała słabo otoczenie.Przeszły dwa szczury, miały szczelnie splecione ogony.To coś znaczy — rzekłem sobie — ale lepiej będzie jednak się w to nie wdawać.Zachlupotało w kanale.No no — rzekłem pod nosem — i czyjaż to kolej teraz? Kleista powierzchnia wody rozstąpiła się, ukazując lśniące, czarne postaci pięciu płetwonurków, w okularach, maskach tlenowych, z bronią w ręku, którzy wskoczyli jeden po drugim na chodnik i szli ku mnie, człapiąc przeraźliwie żabiastymi płetwami stóp.— Habla usted espanol? — zwrócił się do mnie pierwszy, ściągając maskę z głowy.Miał śniadą twarz i wąsik.— Nie — odparłem.— Ale jestem przekonany, że pan mówi po angielsku, co?— Jakiś bezczelny gringo — rzucił ten z wąsikiem drugiemu.Jak na komendę, wszyscy obnażyli twarze i wzięli mnie na cel.— Mam wejść do kanału? — spytałem ochoczo.— Masz stanąć pod ścianą.Ręce w górę, a wysoko!Dostałem lufą w żebra.Zauważyłem, że halucynacja była bardzo dokładna — nawet pistolety maszynowe mieli wszyscy owinięte w plastykowe worki, aby nie zamokły.— Było ich tu więcej — rzekł ten z wąsikiem do tęgiego bruneta, który usiłował zapalić papierosa.Ten wyglądał mi na dowódcę.Oświecili całe obozowisko, kopiąc z hałasem puste puszki, przewracając fotele, wreszcie oficer rzekł:— Broń?— Obmacałem, panie kapitanie.Nie ma.— Czy mogę spuścić ręce? — spytałem spod ściany.— Bo mi zasypiają.— Zaraz opadną ci na dobre.Rozwalać?— Mhm — skinął oficer, wydmuchując nozdrzami dym.— Nie! Czekać! — dorzucił.Podszedł do mnie, kołysząc się w biodrach.Do pasa miał przytroczony cały pęk złotych pierścionków na sznurku.Niezwykle realistyczne! — pomyślałem.— Gdzie ci inni? — spytał.— Mnie pan pyta? Wyhalucynowali się przez klapę.A zresztą pan to i tak wie.— Pomieszany, panie kapitanie.Niech się nie męczy — rzekł ten z wąsikiem i odciągnął bezpiecznik przez plastykową osłonę.— Nie tak — rzekł oficer.— Będzie dziura w worku, skąd weźmiesz inny, durniu? Nożem go.— Jeśli mogę się wtrącić, wolałbym jednak kulę — zauważyłem, nieznacznie opuszczając ręce.— Kto ma nóż?Zaczęli szukać.Oczywiście okaże się, że go nie mają! — rozważałem.— Za prędko by się to skończyło.Oficer cisnął niedopałek na beton, rozgniótł go z niesmakiem końcem płetwy, splunął i rzekł:— Kończyć go.Idziemy.— Tak, bardzo proszę! — przywtórzyłem skwapliwie.Zbliżyli się do mnie, zaintrygowani.— Co ci tak spieszno na tamten świat, gringo? Patrzcie wieprza, jak się doprasza! A może mu tylko urżnąć palce i nos? — próbowali jeden przez drugiego.— Nie, nie! Proszę od razu, panowie! Bez litości, śmiało! — zachęcałem ich.— Pod wodę! — zakomenderował oficer [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl