[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przyjaciel? - spytał Króla.Jego zmęczone oczy spo­glądały nieprzyjaźnie spod gęstwiny krzaczastych brwi.- W pewnym sensie tak, panie pułkowniku.- Na szczęście już go nic nie zaboli - powiedział doktor.- Można i tak na to patrzeć, panie pułkowniku - odparł grzecznie Król.Przesypał tytoń z powrotem do swojego pudełka.Mastersowi nie był już potrzebny.- Na co on umarł?- Na brak ducha.Doktor stłumił ziewnięcie.Zęby miał brudne i pożółkłe od tytoniu, włosy brudne i proste, a ręce różowe i niena­gannie czyste.- To znaczy, że nie chciał żyć?- Można i tak na to patrzeć.- Doktor obrzucił Króla od stóp do głów groźnym spojrzeniem.- Ty pewnie na nic takiego nie umrzesz, co?- O nie, panie pułkowniku.- Skąd bierze się twoja nadzwyczajna odporność? - spytał doktor Kennedy, czując nienawiść do tego rozroś­niętego ciała, promieniejącego zdrowiem i siłą.- Nie bardzo pana rozumiem, panie pułkowniku.- Wszystkim coś dolega, a tobie nic.Dlaczego?- Po prostu mam szczęście - odparł Król i ruszył do wyjścia, ale doktor schwycił go za koszulę.- To nie może być po prostu szczęście.Niemożliwe.A może ty jesteś diabłem, nasłanym, żeby wystawić nas na jeszcze większą próbę? Ty wampirze, oszuście, zło­dzieju.- Słuchaj no, pan.Nigdy w życiu nic nie ukradłem ani nikogo nie oszukałem.Nie pozwolę nikomu tak o mnie mówić.- No to powiedz mi tylko, jak ty to robisz? Jak? O nic więcej nie pytam.Nie rozumiesz? Jesteś odpowiedzią na pytania dręczące nas wszystkich.Jesteś dobry czy zły? Chcę znać prawdę.- Pan zwariował - powiedział Król, wyrywając się doktorowi.- Możesz nam pomóc.- Niech każdy pomaga sobie.Ja troszczę się o siebie i wy troszczcie się o siebie.- Król spostrzegł, że biały far­tuch zwisa luźno na wychudzonych piersiach doktora.- Proszę - rzekł, podając Kennedy’emu prawie pustą paczkę kooa.- Niech pan zapali.To dobrze robi na nerwy, panie pułkowniku.Obrócił się na pięcie i wyszedł, wzdrygając się ze wstrę­tem.Nie znosił szpitali.Nie znosił smrodu, chorób i bez­radności lekarzy.Król gardził słabością.Ten sukinsyn doktor szykuje się na tamten świat, pomyślał.Taki wariat długo nie pożyje.Tak jak Masters.Szkoda chłopa! Chociaż może nie szkoda - nazywał się Masters, był słaby i dlatego całkiem do niczego.Świat jest dżunglą - silni wygrywają, a słabi giną.Giniesz albo ty, albo ktoś drugi.I słusznie.Nie ma innego wyjścia.Doktor Kennedy przyglądał się papierosom, wdzięczny swojemu losowi.Zapalił.Całym ciałem pił słodycz niko­tyny.Potem wszedł na salę szpitalną i zbliżył się do odznaczonego za waleczność kapitana Pierwszego Pułku Pancernego, Johnny’ego Carstairsa, który był już prawie trupem.- Proszę - powiedział, podając leżącemu papierosa.- A pan, doktorze?- Ja nie palę, zresztą nigdy nie paliłem.- Ma pan szczęście.Johnny zaciągnął się i zakaszlał.Wraz z flegmą ukazało się trochę krwi.Wysiłek przy kaszlu zwarł mu jelita i z odbytnicy, której mięśnie nie funkcjonowały już od dawna, wypłynęła krwawa ciecz.- Doktorze, mógłby mi pan nałożyć buty? - poprosił.- Muszę wstać.Doktor rozejrzał się.Trudno było cokolwiek dojrzeć, gdyż w nocy światło na sali było przyćmione i starannie osłonięte.- Nie ma tu żadnych butów - powiedział, patrząc zmrużonymi oczami krótkowidza na Johnny’ego, który usiadł na brzegu łóżka.- Ach, no to trudno.- Jakie to były buty?Z oczu Johnny’ego cienką strużką popłynęły łzy.- Dbałem, żeby zawsze były w dobrym stanie - powie­dział.- Przemaszerowałem w nich całe życie.Ostatnia rzecz, jaką miałem, to te buty.- Chce pan zapalić jeszcze jednego?- Nie, dziękuję.Właśnie kończę.Johnny położył się z powrotem w swoich nieczystoś­ciach.- Żal mi tych butów - powiedział.Doktor Kennedy schylił się, ściągnął swoje buty, przy których nie było sznurowadeł, i nasunął je na stopy Carstairsa.- Mam jeszcze jedną parę - skłamał, a potem wypro­stował się i stał boso.Czuł ból w krzyżu.Johnny poruszył palcami, wyczuwając z radością chro­powatość skóry.Chciał spojrzeć na buty, ale był to dla niego zbyt wielki wysiłek.- Umieram - powiedział.- Tak - potwierdził doktor.Kiedyś, lecz czy aby na pewno, potrafił zmusić się do znacznie lepszego trak­towania konającego pacjenta.Ale teraz, czyż było po co?- Niewiele w tym sensu, prawda, doktorze? Dwadzieś­cia dwa lata i nic.Tu nic i tam nic.Prąd powietrza przywiał do sali zapowiedź świtu.- Dziękuję za pożyczenie butów - mówił Johnny.- Buty to coś, z czego nigdy nie chciałem zrezygnować.Mężczyzna musi mieć buty.Umarł.Doktor Kennedy ściągnął buty z nóg zmarłego i nałożył je z powrotem na własne nogi.- Sanitariusz! - zawołał, widząc jednego z nich na tarasie.- Słucham, panie doktorze - odezwał się dziarsko Steven, podchodząc z wiadrem odchodów w lewej ręce.- Sprowadź tych od trupów, żeby zabrali tego tutaj.Aha, i możesz już zabrać łóżko sierżanta Mastersa.- Ależ ja naprawdę nie mogę robić wszystkiego naraz, panie pułkowniku - powiedział Steven, odstawiając wiadro.- Mam zanieść trzy baseny: do łóżka dziesiątego, dwudziestego trzeciego i czterdziestego siódmego.A bied­ny pułkownik Hutton czuje się tak źle, że muszę mu koniecznie zmienić opatrunek.- Spojrzał na łóżko Johnny’ego i potrząsnął głową.- Nic tylko umierają.- Taka to praca, Steven.Jedyne, co możemy zrobić, to pochować ich.A im szybciej, tym lepiej.- Chyba tak.Biedacy.Steven westchnął i delikatnie osuszył spocone czoło czystą chusteczką.Potem schował ją z powrotem do kie­szeni swojego białego stroju, wziął wiadro, zachwiał się lekko pod jego ciężarem i wyszedł.Doktor Kennedy gardził nim, gardził jego lśniącymi czarnymi włosami, wygolonymi pachami i nogami.Jed­nocześnie trudno mu było go winić.Homoseksualizm był jednym ze sposobów na przeżycie.Jeńcy bili się o Stevena, dzielili się z nim jedzeniem i dawali mu papierosy - a wszystko po to, żeby przez jakiś czas korzystać z jego ciała.Właściwie cóż w tym odrażającego, zapytywał sam siebie.Kiedy pomyśli się o tak zwanym “normalnym seksie”, to na dobrą sprawę, z klinicznego punktu widze­nia, jest on równie odrażający.Podrapał się bezmyślnie w krocze, bo świerzb mocno mu dziś dokuczał.Niechcący dotknął członka.Był bez czucia, jak chrząstka.Przypomniał sobie, że już od wielu miesięcy nie miał erekcji.Wina mało pożywnego jedzenia, pomyślał.Nie ma się czym martwić.Jak tylko stąd wyjdziemy i zaczniemy normalnie jeść, wszystko będzie dobrze.Czterdziestotrzy­letni mężczyzna nie przestaje być mężczyzną.Steven wrócił z oddziałem grabarzy.Ciało złożono na noszach i wyniesiono.Steven zmienił jedynie koc.Po chwili wniesiono inne nosze, a na nich nowego pacjenta, którego położono na łóżku.Doktor Kennedy machinalnie zmierzył puls chorego.- Gorączka spadnie jutro - stwierdził.- To tylko malaria.- Tak, panie doktorze.- Steven zrobił pretensjonalną minę.- Czy mam mu podać chininę?- Oczywiście, że chininę!- Przepraszam, panie pułkowniku.- Steven z urazą odrzucił głowę do tyłu.- Ja się tylko pytałem.Przepisy­wanie leków należy do lekarzy.- No więc daj mu chininy, i na miłość boską, Steven, przestań wreszcie udawać, że jesteś kobietą.- Też coś! Steven znów potrząsnął z oburzeniem głową i odwrócił się do pacjenta, a zrobione z łańcuszka bransoletki zadzwoniły mu na ręku.- To niesprawied­liwe komuś dokuczać, doktorze Kennedy, zwłaszcza jeżeli ten ktoś stara się jak może.Kennedy byłby się rzucił na niego, gdyby nie doktor Prudhomme, który właśnie wszedł do sali.- Dobry wieczór, pułkowniku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl