[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyruszyłem tedy drogą lądową z wielką paradą i liczną świtą.Po drodze trafiła mi się sposobność powiększyć ją jeszcze o paru wielce pożytecznych ludzi.Oddaliłem się już od Konstantynopola o jakieś parę mil, gdym ujrzał biegnącego pędem na przełaj chuderlawego, niewielkiego wzrostu człowieka.Miał on u każdej nogi uwiązany ołowiany, pięćdziesiecio-chyba funtowy ciężar.Zadziwiony tym widokiem, krzyknąłem ku niemu:— Dokąd to, dokąd tak spieszysz, przyjacielu?I czemu utrudniasz sobie bieg takim obciąże­niem?— Pół godziny temu wybiegłem z Wiednia — odrzekł szybkobiegacz — Byłem tam na służbie u wielce dostojnych państwa.Lecz dziś się z nimi pożegnałem i zamierzam udać się do Konstantyno­pola, aby tam spróbować szczęścia.Przywiesiłem sobie ciężary do nóg, aby nieco zmniejszyć moją rączość, która jest mi teraz niepotrzebna.Słusznie bowiem mawiał mój nauczyciel — świeć, Panie, nad jego duszą.— „Kto idzie powoli, tego głowa nie zaboli".Wcale mi się spodobał ten chyżonogi.Zapytałem go tedy, czyby się do mnie na służbę nie zgodził, na co przystał z miejsca.Po czym ruszyliśmy dalej przez wsie i miasta.Opodal drogi na uroczej, porosłej trawą miedzy le­żał cicho jak mysz jakiś chłopak.Zdawało się, że śpi.Nie spał jednak, lecz tak pilnie trzymał ucho przy ziemi, jakby chciał podsłuchać mieszkańców najgłębszych piekielnych czeluści.— Co tak nasłuchujesz, przyjacielu?— Ano, aby się czas nie dłużył, chcę spenetrować, co w trawie piszczy.I słyszę właśnie, jak rośnie.— I to ci się udaje?— Ech, dla mnie to fraszka!— Więc zgódź się do mnie na służbę.Kto wie, co ci jeszcze godnego słyszenia przydarzyć się może.Chłopak zerwał się i ruszył za mną.Niedaleko na pagórku stał myśliwiec z fuzją wy­celowaną do strzału.Nagle — strzelił przed siebie w pustą, modrą przestrzeń.— Szczęść Boże, panie myśliwy! Do czego strze­lasz? Nie widzę tu nic wokoło, tylko przestwór modry i pusty.— Ech, próbuję tylko broni wyrobu pana Kuchenreutera! Na dachu katedry w Strassburgu siedział wróbel: właśnie go stamtąd zestrzeliłem.Nie zdziwi się nikt, kto zna moje umiłowanie szlachetnej myśliwskiej i łowieckiej sztuki, żem tego wybornego strzelca natychmiast w objęcia pochwy­cił.I samo się przez się rozumie, żem nie żałował grosza, aby zwerbować go do mojej świty.Ruszyliśmy znów dalej przez wsie i miasta i stanę­liśmy wreszcie u stóp gór Libanu.Tu, przed roz­ległym cedrowym lasem, stał krępy, tęgi chłop i ciągnął za powróz, którym był owinięty cały las.— Co to ciągniesz, przyjacielu? — zapytałem chłopa.— Et, miałem iść po drzewo na budulec alem w domu siekierę zostawił.Teraz więc radzę sobie, jak mogę.To rzekłszy, szarpnął powrozem raz i wyrwał, jak kępkę sitowia, na moich oczach cały las, który miał chyba milę wszerz i wzdłuż.Łatwo odgadnąć, co się stało: nie wypuściłbymprzecież z rąk tego chłopa, choćbym miał stracić wszystkie moje poselskie apanaże!Gdym stąd dalej ruszył i wreszcie na egipskiej ziemi stanął, rozpętała się tak straszliwa wichura, żem się zląkł, iż może gładko porwać mnie, moje wozy, konie i świtę i unieść wszystko w po­wietrze.Na lewo od drogi stało rzędem siedem wiatraków, a ich skrzydła furkotały tak szybko, jak kołowrotek w rękach żwawej prządki.Opodal, na prawo, stał potężnej tuszy człowiek i zatykał wskazującym pal­cem prawą dziurkę w nosie.Ujrzawszy nas w takiej biedzie, wodzonych żałoś­nie przez wicher, obrócił się ku nam, stanął na baczność i ściągnął przede mną z szacunkiem kape­lusz, niczym muszkieter przed pułkownikiem.Wtedy ustał nawet najlżejszy powiew, a wszystkie siedem wiatraków zatrzymało się od razu.Zdumiony tym, zda się, przeciwnym naturze zdarzeniem, krzyknąłem do olbrzyma:— Ej, chłopie, co się tu dzieje? Czy masz diabła za skórą, czy też sam jesteś diabłem we własnej personie?— Za pozwoleniem, ekscelencjo — odrzekł chłop.— Robię tylko nieco wiatru dla mego pana, młynarza.Ale żeby tych siedem wiatraków ze wszystkim nie obalić, musiałem zatkać jedną dziurę w nosie.— Co za chłopisko na schwał! — pomyślałem sobie.— Przyda mi się, gdy do domu powrócę i gdy mi zabraknie tchu, by opowiadać o wszystkich moich cudownych przypadkach na lądach i morzach, które mi się w podróżach przytrafiły!Wkrótce dobiliśmy handlu.Wiatromistrz pozosta­wił młyny i udał się za mną.Czas już był najwyższy, by zdążyć do Kairu.Gdym się tylko z poruczoną mi sprawą jak należy uładził, zdało mi się dogodnie zwolnić całą niepotrzebną mi już świtę i, zatrzymaw­szy tylko moich nowych, tak pożytecznych ludzi, samemu z nimi, nieurzędowo powracać.Że pogoda była niezwykle piękna, a sławna rzekaNil przechodziła swym powabem wszystko, com o niej słyszał, postanowiłem wynająć łódź i popłynąć wodą aż do Aleksandrii [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl