[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Jego francuszczyzna była chyba bardzo licha, bo zaproponowała, żeby przeszli na język rosyjski.Teraz i ja mogłem się odezwać.Zapytałem, czy udają się tylko do Moskwy, czy gdzieś dalej i czy w Moskwie zatrzymają się dłużej.Odpowiedziała, że w Moskwie będą tylko dwa dni, a potem lecą do Taszkientu.Gazety informowały, że w Taszkiencie ma się rozpocząć konferencja pisarzy Afryki i Azji, pomyślałem więc – ów siwy pan jest prawdopodobnie dziennikarzem, a „Demoiselle” jego córką lub sekretarką.Przy wejściu do kabiny pilota zapaliło się czerwone światełko, stewardessa kazała zapiąć pasy.Szliśmy do lądowania.W uszach poczułem silny ucisk, stewardesa rozdawała cukierki.Z dworca lotniczego we Wnukowie jest do Moskwy szmat drogi.Ale na dworcu znajduje się kantor wymiany pieniędzy, zrealizowałem jeden ze swych czeków i zaopatrzony w gotówkę, dźwigając dwie walizy, wytoczyłem się przed dworzec w poszukiwaniu jakiegoś pojazdu, który zawiózłby mnie do któregoś z moskiewskich hoteli.Była już noc, na rozświetlonym latarniami podjeździe stały dziesiątki taksówek i służbowych limuzyn.Wiedziałem, że jechać samemu taksówką znaczyło wydać dużo pieniędzy.Aby to taniej wypadło, rozejrzałem się za chętnymi do drogi współpasażerami.Chętnych jednak nie było.Na „Buddenbrooków” czekała wielka limuzyna z francuskiej ambasady, a po zażywnego dyrektora przyjechał ZIM z jakiejś instytucji.Moja niechęć do dyrektora była większa niż moje skąpstwo; nie zdecydowałem się poprosić, aby zabrał mnie z sobą do centrum Moskwy.Nagle pośród odjeżdżających limuzyn dostrzegłem auto z biało-czerwoną chorągiewką na błotniku.Auto było puste – kiwnąłem na nie ręką.Szofer zatrzymał się, otworzył drzwiczki.Czekał na kogoś, ten ktoś nie przyjechał.Zgodził się podwieźć mnie do miasta.Samochód z biało-czerwoną chorągiewką, gadatliwy kierowca mówiący nieco w stylu wiechowskich bohaterów – były jeszcze kawałkiem Polski.Czarne ściany niewielkich lasów po obydwu stronach drogi, potem zaś rosnąca w oczach łuna wielkiego miasta – przypominały podwarszawskie szosy.Wkrótce jednak, gdy wjechaliśmy w ogromną arterię Prospektu Lenina, obudowaną nowymi blokami, gdy jezdnie wypełniły charakterystyczne rosyjskie autobusy, wiedziałem już na pewno, że jestem w Moskwie.Na pytanie o cel przyjazdu odpowiedziałem wykrętnie, pomny gorzkiego doświadczenia z dyrektorem departamentu.A ponieważ nie bardzo udają mi się kłamstwa, kierowca ambasady wziął mnie za jakąś osobistość i zajechał przed ogromny wieżowiec hotelu „Ukraina”.– Myślę – rzekł – że tu będzie panu najwygodniej.Napiwku nie chciał przyjąć.Do końca pragnął pozostać w stylu rodaka-dżentelmena.Trzydziestopiętrowy hotel „Ukraina” przypomina bardzo nasz Pałac Kultury i Nauki.Mieści się on na Dorogomiłowskim Nabrzeżu, tuż przy rzece Moskwie, która czyni tu gwałtowny zakręt.Właśnie na tym zakręcie znajduje się hotel, z kompleksem wysokich, zabudowanych w prostokąt bloków mieszkalnych.Westybul hotelu jest wielki jak katedra, pełen kiosków, szatni, przejść do biur podróży i restauracji.Sześć wind szybkobieżnych zabiera z westybulu i wiezie do góry dziesiątki ludzi.Jest ten hotel jak wielkie miasto, a nasuwa porównanie z biblijną wieżą Babel.Po gładkiej, lśniącej posadzce suną od windy piękne kobiety w egzotycznych strojach Afganistanu, Indii, Sudanu, Egiptu.Widać twarze czarne, brązowe, żółte, sine.Niektóre z tych kobiet są tak piękne, że już sam ich widok sprawia ogromną radość, zachwyca mnie ich powolny, łagodny chód – przypominają kolorowe ryby pływające w oświetlonym akwarium.W ich wielkich oczach jest jakby senność, omdlałość i ogromne ciepło.W kąciku westybulu w miękkich fotelach siadło kilku Hindusów w białych spodniach, czarnych tużurkach i białych turbanach.Tuż obok dwóch Chińczyków wymieniało niskie ukłony.Pośpiesznym, nieco nonszalanckim krokiem wędrowali przez westybul młodzi, przystojni Anglicy.Przy stoliku z telefonem przykucnął na fotelu maleńki jak dziecko Japończyk.Głośno śmieją się trzy Szwedki o jasnych włosach i wielkich, końskich zębach, drobiąc kroki idą przez salę czterej mieszkańcy Kambodży w swoich oryginalnych ubraniach.Zagubiony w tym różnojęzycznym, barwnym tłumie wdychałem przedziwne zapachy egzotycznych perfum, których woń była niekiedy tak mocna, że aż przyprawiała o zawrót głowy.Mieszały się z sobą najróżniejsze zapachy papierosów z przeróżnych krajów i przeróżnych tytoniów – i to skrzyżowanie tworzyło woń upajającą, szczególną i niepowtarzalną.Przesuwał się obok mnie tłum ludzki chyba ze wszystkich stron świata, w uszach dźwięczały zgłoski i słowa nieznanych mi zupełnie języków, portierzy wieźli na malutkich wózkach skórzane walizki, oblepione barwnymi nalepkami najróżniejszych hoteli świata.Jednemu z portierów towarzyszył do windy mój nowy znajomy z samolotu, zażywny dyrektor.Położyłem swój paszport na barierce recepcji.Zanim urzędniczka zdążyła wypełnić formalności związane z przydzieleniem mi pokoju, ktoś trącił mnie łokciem.Znajomy! Młody krytyk radziecki, którego poznałem dwa lata temu, podczas jego dwutygodniowego pobytu w Polsce.– Do Taszkientu? – zapytał.Przecząco pokręciłem głową.– Do Ałbazina – odrzekłem.Zamyślił się.– Ałbazin? Ałbazin? – zastanawiał się głośno.Wreszcie machnął ręką, nie mogąc odnaleźć w pamięci miejscowości o tej nazwie.Zapewniwszy mnie, że jeszcze dziś odwiedzi mnie w hotelowym pokoju, pobiegł do windy.Z ramienia Związku Pisarzy rozmieszczał w hotelu zagranicznych literatów, przybywających na konferencję w Taszkiencie.Za chwilę i ja także powędrowałem do windy, eskortowany przez portiera niosącego moje walizki.Otrzymałem pokój na ósmym piętrze.Pokój był bardzo miły, przytulny – z biurkiem, telefonem, dywanem i łazienką.Okna pokoju wychodziły jednak nie na rzekę, lecz na ogromne wyasfaltowane podwórze, leżące w kwadracie ścian hotelu i przylegających do niego bloków mieszkalnych.Usiadłem w fotelu, zapaliłem papierosa i poczułem, że jestem zmęczony.O dziesiątej na biurku odezwał się telefon.Dzwonił mój znajomy, krytyk Siergiej.Przepraszał, że w tej chwili jeszcze nie może przyjść, że odwiedzi mnie za godzinę.Przyniesie mi jednak coś, co powinno mnie zainteresować.– Nie wiem dokładnie, gdzie jest ten Ałbazin – mówił – lecz dostarczę ci poemat o Ałbazinie.Interesuje cię to, prawda?O jedenastej zjawił się Siergiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|