[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miał jakieś schorzenia oskrzeli.Gdy dostawał ataku duszności, natychmiast wzywaliśmy lekarza, a w nocy lekarza dyżurnego.Lekarz robił zastrzyk i atak mijał.Heniek zdawał sobie sprawę z tego, że każda wizyta lekarza w nocy wszystkich nas wybija ze snu.Przepraszał nas za to i starał się przetrzymać atak bez wzywania lekarza.Gdy oddech jego stawał się gwiżdżący, ktoś z nas budził się i naciskał przycisk dzwonka, żeby wezwać lekarza.Moje łóżko stało obok łóżka Heńka.Jedne j nocy obudził mnie gwiżdżący oddech Heńka.Popatrzyłem na salę - wszyscy śpią.Zdziwiło mnie, dlaczego Heniek leży, a nie siedzi, jak zawsze gdy dostawał ataku duszności.- Zawołać doktora? - zapytałem.Nie odpowiada.Poruszyłem jego rękę i pytam jeszcze raz.Nie odpowiada.Zapaliłem światło.Patrzę, a Heniek siny i nieprzytomny.Nacisnąłem dzwonek, raz, drugi, trzeci.Po chwili znów kilkakrotnie alarmuję.Równocześnie obudziłem kolegów.Jeden zapalił górne światło, a inny pobiegł po lekarza.Po chwili przyszedł lekarz dyżurny ,już z ampułką i strzykawką.Wiedział, że jeśli alarm z naszego pokoju, to tylko do Heńka.W kilka minut po zastrzyku oddech wyrównał się, a wkrótce Heniek odzyskał przytomność.Dostał od nas dobry „wygawor”, gdy powiedział, że nie wzywał lekarza, bo widział, że wszyscy smacznie śpią, więc nie chciał nas budzić.Przeciwstawiliśmy się wszyscy, gdy doktor chciał przenieść Heńka do pokoju dwuosobowego - „żebyśmy mieli spokój”.Oświadczyliśmy, że w sanatorium nie można myśleć tylko o własnej wygodzie.Może i nam kiedy inni chorzy pomogą.Jeśli Heniek pójdzie do małego pokoju, to gdy dostanie ataku, a drugi chory w pokoju się nie obudzi, może do rana „wykorkować”.Po kilku dniach Heńka przesłano do Instytutu w Warszawie.Następnym, który krótko leżał w naszym pokoju, był Edek.Typ chuligański, który wszystko i wszystkich lekceważył.Młody, źle wychowany chłopak.Na każdą grzecznie zwróconą uwagę miał zawsze obelżywą odpowiedź.Gdy ordynator przychodził na obchód, każdy chory siadał lub leżał na wznak z rękami wyłożonymi na koce.Tylko Edek przybierał najdziwniejsze pozycje i na pytania doktora odpowiadał burkliwie.Pewnego dnia w czasie obchodu Edek leżał na boku, z podciągniętymi pod siebie nogami, przykryty kocami tak, że widać było tylko czoło i oczy.Gdy doktor stanął przy jego łóżku, nie zmienił pozycji, a na pytania nie odpowiadał wcale.Kiedy doktor powtarzał pytanie, odpowiadał krótko i burkliwie.Gdy doktor wyszedł, wszyscy zaczęli mówić Edkowi „kazanie”.- Widzisz, Edziu, w życiu obowiązuje człowieka grzeczność względem innych ludzi, z którymi musi się stykać.Doktor jest tym człowiekiem, który chce ci przywrócić zdrowie.Za to należy mu się szacunek.Szczególnie wtedy, gdy jest na obchodzie.Są tu ludzie starsi od ciebie, na stanowiskach, a popatrz: kiedy wchodzi doktor, każdy odkłada na bok gazetę, książkę czy robótkę, siada lub leży z rękami na wierzchu.Tylko ty postępujesz inaczej.Zachowujesz się tak, jakbyś doktorowi robił łaskę.Edzio długo leżał cicho, wreszcie wybuchnął niecenzuralnymi słowami.- Ty, g.rzu - odezwałem się ostro - jak my do ciebie grzecznie, to i ty bądź grzeczny!Kończąc powiedziałem, że jeśli jeszcze raz tak się do nas odezwie, to dostanie w „dziób”.- Tylko nie w „dziób” - odciął się Edzio.- Pan jeszcze nie wie, jak ja biję.:Wyskoczyłem z łóżka i już byłem przy nim.- Ty, chuligan, no pokaż, jak ty bijesz.No, rusz się, pokaż prędzej! Gdy mimo mojej prośby Edek nie chciał wstać, klnąc wróciłem do swojego łóżka.W południe oddziałowa powiedziała mi poufnie, że Edek był u ordynato­ra.Skarżył się i prosił o przeniesienie do innego pokoju.Taki wielki cwaniak, a skarżyć się poszedł!Wieczorem Edek przeniósł się do innego pokoju, a na jego miejsce przyszedł inny chory.Po dwóch tygodniach, w niedzielę, Edek wyszedł do miasta i wrócił na gazie.Stałem na korytarzu, gdy on wracał z łazienki.Stanął i patrzy na mnie.Nie uchylam się i też patrzę spod przymrużonych powiek prosto w jego oczy.„Będzie draka - pomyślałem.- Edek na gazie, będzie się chciał odegrać za poprzednią porażkę.Nie szkodzi, niech zacznie, zobaczymy”.- Edek podchodzi do mnie wolnym krokiem.Naprężony w sobie obserwuję.Edek zatrzymał się, popatrzył chwilę i uśmiechnął się.- Gniewa się pan na mnie? - zapytał grzecznie.- Przepraszam.To wtedy tak głupio wyszło, ale ja nikogo nie chciałem obrazić.Niech się pan nie gniewa - dodał i wyciąga do mnie rękę.- Nie gniewam się i nie gniewałem.Podskoczyłeś, to ja też, i nie musisz mnie przepraszać.To doktora należało przeprosić.- Zrozumiałem, że mieliście rację - mówi Edek.-Teraz tylko żałuję, że odszedłem z pokoju.- Możesz do nas przychodzić.Żaden z nas nic ci złego nie powie.W sanatorium jest oddział wewnętrzny.Leżą tam chorzy, którzy prócz gruźlicy mają inne choroby - przeważnie cukrzycę.Chorzy na cukrzycę mają dla siebie wydzieloną część stołówki i osobne kelnerki, bo otrzymują oni inne wyżywienie, konieczne przy cukrzycy.W naszym pokoju leży jeden ciężko chory.W dniach odwiedzin przycho­dzą do niego dwie szesnastoletnie dziewczynki z oddziału „cukrzyków” - Krysia i Marysia.Krysia jest z prowincji, więc rodzina nieczęsto ją odwiedza.Marysia nie ma bliskiej rodziny, a dalsza „zapomniała” o niej.Cóż-gruźlica.Boją się.Odstraszająco działa na nich przykład Marysi.Rodzice - gruźlicy, zmarli w odstępie półrocznym, gdy Marysia miała 6 lat.Od śmierci rodziców wychowuje się w Państwowym Domu Dziecka, na zmianę z Sanatorium Przeciwgruźliczym, bo okazało się, że miała początki gruźlicy.Dom Dziecka co pewien czas przysyła jej kilkadziesiąt złotych na drobne potrzeby.Jeśli dziewczynki nie pokazują się u nas przez kilka dni, wszyscy o nie pytają.One też chętnie do nas przychodzą, widząc naszą serdeczność.Każdy z nas przy tym ma zawsze coś dobrego do zjedzenia.Częstujemy je cukierkami, czekoladą, owocami - a i jeszcze coś do torby, do zabrania.Szczególną troskliwością otaczamy Marysię.Jest przez wszystkich lubiana miła, grzeczna, bardzo dziecinna.Marysia przywodzi na myśl własne dzieci, które w przyszłości może spotkać podobny los.W rozmowach między sobą nazywamy ją „Sierotka Marysia”.- Kiedy pan będzie jechał do Warszawy? - zapytała mnie Marysia, gdy spotkaliśmy się na korytarzu.- A dlaczego pytasz, Marysiu?- Mam do sprzedania cykloserynę.Chcę sobie kupić sukienkę, a nie mam pieniędzy.W Warszawie podobno jest taka apteka, która kupuje zagraniczne leki, ale ja nie znam Warszawy i boję się, że ode mnie nie kupią, bo jestem za młoda.- Nie sprzedawaj, Marysiu.Lekarstwo może ci się przydać.Zdrowie ważniejsze niż sukienka.Czy koleżanki w pokoju nie odradzają ci sprzedaży?- Proszę pana, to wygląda zupełnie inaczej, niż pan myśli - odpowiedziała Marysia z dziecięcym zachwytem.- Jeden pan z naszego oddziału, jak wyjeżdżał, dał mi to lekarstwo i powiedział, żebym sprzedała, jeśli okaże się, że nie będzie mi potrzebne [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl