[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Oto był odzianym w skóry barbarzyńcą, najemnym żołdakiem w rogatym hełmie i karacenowej zbroi, korsarzem na gaterze o dziobie w kształcie smoka, ostawiającej za sobą wzdłuż południowych wybrzeży krew, zgliszcza i rumowiska; tu znów był kapitanem gwardii odzianym w błyszczącą zbroję, dosiadającym wielkiego, czarnego rumaka, tu zaś królem zasiadającym na złotym tronie, nad którym powiewał proporzec ze złotym lwem, a u stóp jego klęczały tłumy dworaków i wysoko urodzonych dam.Ale podskoki rydwanu na wyboistej drodze wprawiały jego umysł w konwulsje wściekłości, przypominając o zdradzie Amalrusa i magii Tsotha-lanti.Żyły na skroniach nieomalże pękały mu z wściekłości, a jedynym ukojeniem były jęki rannych wiezionych na rydwanach, napawające go złośliwą satysfakcją.Przed północą przekroczyli granicę Ophiru, a o świcie ujrzeli wyzierające zza horyzontu strzeliste dachy Khorshemish, lśniące i przybarwione różowo promieniami słońca wyniosłe wieżyce, ponad którymi wisiała posępna, szkarłat- na cytadela, z tej odległości wyglądająca jak plama krwi na błękitnym niebie.Była to siedziba Tsotha-lanti, wzniesiona na wzgórzu o zboczach zbyt stromych, by się na nie wspiąć; wiodła do niej tylko jedna wąska droga wyłożona marmurem i przegrodzona potężnymi, żelaznymi bramami.Z murów cytadeli dało się ogarnąć wzrokiem szerokie, jasne ulice miasta, minarety, świątynie, bogate rezydencje wielmożów i rzędy kramów na placach targowych.Można też było spojrzeć na królewskie pałace, posadowione pośród rozległych ogrodów otoczonych wysokimi murami, przecinane przepysznymi szpalerami owocowych drzew i krzewów; szemrały pośród nich sztucznie utworzone strumyki, a nieprzerwanie bijące fontanny rozsnuwały srebrzystą mgiełkę.Ponad wszystkim wisiała cytadela, niczym kondor pochylony nad swą ofiarą, pogrążony w posępnej medytacji.Potężne bramy pomiędzy wyniosłymi wieżami zewnętrznego muru rozwarły się z łoskotem i król wjechał do stolicy pośród szpaleru połyskujących rynsztunkiem pikinierów, a pięćdziesiąt fanfar zabrzmiało powitalnym salutem.Ale tłumy nie wyległy na wyłożone białym marmurem ulice, by rzucać pęki róż pod kopyta królewskiego konia.Strabonus przybywał szybciej niż nowina o wygranej bitwie, a ludzie podejmujący właśnie swe codzienne zajęcia spoglądali na powracającego z niewielkim orszakiem króla niepewni, czy porażkę to oznaczało, czy zwycięstwo.Życie z wolna powracało w ciało Conana; uniósł głowę z podłogi rydwanu, by przypatrzeć się cudom miasta zwanego przez ludzi Królową Południa.Kiedyś zamierzał wjechać przez owe zdobione złotem bramy na czele swych zakutych w stal zastępów, z wielkim sztandarem Aquilonii powiewającym nad głową.Miast tego wjeżdżał oto ciśnięty niczym pojmany niewolnik na podłogę rydwanu wroga, odarty ze zbroi i omotany łańcuchami.Przemożna fala szyderczej uciechy wzięła górę nad wściekłością, ale dla żołnierzy powożących rydwanem śmiech Conana zabrzmiał niczym pomruk rozdrażnionego lwa.2.Pięknie lśni otoczka kłamstwa przejrzystego;o Prawie Bogów bajęda.Wyście drogą spadku korony dostali, za mojąkrew była ceną.Tronu, com go zdobył krwią własną i potemnigdy, na Croma! nie przedamNawet za doliny wypełnione złotem czy podgroźbą do Piekieł wtrącenia!- DROGA KRÓLÓWW cytadeli, w komnacie o wysoko sklepionym suficie z rzeźbionego granitu i ażurowych portalach lśniących od rzadkich, czarnych klejnotów, dziwne trwało spotkanie.Conan Aquiloński stał oto przed swymi pogromcami, a krew sączyła się z jego nie opatrzonych ran.Ż każdego boku czuwał przy nim tuzin czarnoskórych olbrzymów dzierżących topory na długich styliskach.Przed nim stał Tsotha, a za nim, na pokrytych aksamitem łożach, spoczywali Strabonus i Amalrus, odziani w jedwabie, obsypani złotem i skrzącymi się klejnotami.Przy każdym z nich czuwał młody, nagi niewolnik dolewający w miarę potrzeb wina do wyciętych z szafiru pucharów.Dziwnie, zaiste, w tym otoczeniu wyglądał Conan - posępny, okrwawiony, w przepaskę jeno na biodrach przy- odziany, w okowach krępujących potężne członki; jego niebieskie oczy gorzały pod zwichrzoną grzywą spadającą na niskie, szerokie czoło.Górował nad obecnymi, już samym wigorem prostego ducha przyćmiewając przepych obu władców, zaś każdy z nich w skrytości serca, mimo wypisanej na obliczu dumy i aury splendoru, pojmował to, nie czując się pewnie wobec dzikiej siły drzemiącej w ciele barbarzyńcy.Tylko Tsotha zdawał się nie ulegać podobnym uczuciom.- Nasze życzenia szybko obracają się w czyny - ozwał się wreszcie.- Jest naszą wolą poszerzyć granice królestwa Koth.- I dlatego, wieprze, mego pożądacie królestwa - warknął Conan.- Czymeś więcej jest, niźli tylko śmiałkiem zawłaszczającym koronę, do której praw nie więcej masz, niż jakikolwiek inny barbarzyński rozbójnik - odparował Amalrus.- Jesteśmy przygotowani na danie ci stosownej kompensacji.- Kompensacja? - Z potężnej piersi Conana dobył się grzmot basowego śmiechu.- Czyli cena za infamię i zdradę! Barbarzyńcą jestem, mam tedy sprzedać me królestwo i lud jego, za cenę życia i waszego plugawego złota! Ha! Jakeś sam posiadł koronę, ty i ta siedząca obok ciebie świnia o czarnym pysku? Wasi ojcowie walczyli i cierpieli, by podać wam korony na złotych półmiskach; to, coście odziedziczyli bez kiwnięcia palcem - oprócz strucia kilku braci - ja wywalczyłem sobie sam!Siedzicie na pluszach, spijacie wino wyrabiane w pocie czoła przez waszych poddanych i gadacie o świętych prawach dziedzictwa - ha! Wspiąłem się na tron z otchłani nagiego barbarzyństwa, a w tej wspinaczce równie łatwo przelewałem krew innych, jak i swoją.Jeśli któryś z nas ma prawo władać ludźmi to, na Croma, jestem nim ja!Jakeście mi wykazali waszą wyższość? Zastałem Aquilonię w uścisku świni wam podobnej - pyszałka, co swój ród na tysiące lat wstecz wywodził.Kraj szarpały wojny pomiędzy baronami, a lud cierpiał od ucisku, podatków i bezlitośnie ściąganych danin.Dziś żaden aquiloński wielmoża nie poważy się poniewierać najpodlejszego z mych poddanych, a powinności na naród nałożone najlżejsze są w całym świecie.A wy? Twój brat, Amalrusie, trzyma wschodnią połać twego królestwa i zwalcza cię ze wszystkich sił.A twoi najmici, Strabonusie, w tej chwili oblegają zamki tuzina zbuntowanych baronów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|