[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziała, co to był za ból, ale sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać, skupiając całą swoją energię na bezpiecznym wydostaniu dziewczyny z pociągu.Uśmiechnęła się do siebie.Byłaby to uczciwa wymiana z losem, gdyby jej się udało.Rozległ się głośny trzask, gdy Kenzie grzmotnęła stalową nogą krzesła w klamkę tylnych drzwi.Wanda zmrużyła oczy, usiłując zobaczyć co się dzieje, mogła jednak odróżnić tylko słabe, zamazane cienie.- Udało się - oznajmiła triumfalnie Kenzie.- Brawo.Myślisz, że uda ci się zejść z wagonu?- Chyba tak - odparła dziewczyna.Przeszła przez świetlicę do Wandy.- Chodźmy.Staruszka potrząsnęła głową.- Obawiam się, że będziesz musiała poradzić sobie sama, panienko.Ja mam lęk wysokości.- Pomogę pani - zachęcała Kenzie.- Nie, kochanie.Ja tu poczekam, aż Herr Groz i pozostali przyjdą mi na ratunek.Jestem trochę za stara na bieganie po mostach w środku nocy, dziękuję.- Na pewno będzie tu pani dobrze? - spytała dziewczyna z troską w głosie.- Doskonale - odparła Wanda, sztywniejąc nagle, kiedy rozdzierający ból wdarł się jej w piersi i przeszedł przez lewe ramię jak rozgrzany do czerwoności drut.- No, ruszaj już, moje dziecko, proszę cię.Kenzie przez chwilę stała przed staruszką, po czym odwróciła się.Wanda nadsłuchując wpatrywała się w ciemność.Po kilku sekundach usłyszała, jak Kenzie zeskakuje na tory.- Żegnaj, kochanie - szepnęła.- I powodzenia.W tym momencie jej serce odezwało się po raz ostatni, przeszywając ciało staruszki bólem nie do opisania.- Cholera - syknął Walter Linberg, przykucnięty obok Wolfganga Groza na podłodze amtrakowskiego wagonu sypialnego.Światła zgasły właśnie w chwili, kiedy Groz zdejmował drugi kanister z jego grzędy na szafce elektrycznej.Chemik zamarł w ciemnościach, czekając aż pojemnik z zarazkami wybuchnie mu w rękach.Serce tłukło się w piersiach Linberga jak oszalałe.Policzywszy wolno do trzydziestu, pozwolił sobie wziąć następny oddech.- Jezus, Maria.Myślałem, że uszkodził pan przewody - wyszeptał.- Nie - odparł Groz z ulgą.- To nie mógł być pojemnik.Nie ma połączenia, tylko mały.zacisk przytrzymujący, tak jak przy tamtym.Pierwszego kanistra pozbyli się w ubikacji wagonu restauracyjnego Amtraku, do której następnie naładowali tyle mebli, ile Linberg zdołał upchnąć w małym pomieszczeniu.Dla dodatkowego zabezpieczenia zapchał kratkę wentylacyjną u dołu drzwi papierowymi ręcznikami.Gdyby pojemnik wybuchł, zarodniki nie dotarłyby za daleko.W każdym razie Linberg miał taką nadzieję.- Co teraz robimy? - spytał.- To, co przedtem - odparł Groz.- Musimy się skupić na naszym zadaniu i nic poza tym.Sprawą Norma Ketteringa i pańskiego przyjaciela Sagadore'a jest ochraniać nas, dopóki nie uporamy się z tym świństwem.- Po ciemku?- Tak - powiedział Niemiec, którego twarz ledwo było widać.- Będziemy po prostu jeszcze bardziej uważać, prawda?- Jeszcze jak - mruknął Linberg.- Gut.Teraz ostrożnie.- Groz podał pojemnik Linbergowi, który uchwycił go delikatnie dwoma rękoma.Powoli obrócił się, macając drogę stopą i trzymając kanister przy piersiach.Jego wyobraźnia nie miała kłopotów z przywołaniem wizji tego, co dzieje się wewnątrz pojemnika i co się stanie z nim, jeśli Shenker zdecyduje się użyć mechanizmu zdalnie sterującego.Wolno, ale pewnie zaczął posuwać się w stronę odległej o kilka stóp ubikacji.- Niech Bóg będzie z tobą, Harry Maxwellu, gdziekolwiek teraz jesteś - wyszeptał.Kiedy Linberg zabierał się do niebezpiecznej pracy, delikatnego usuwania śmiercionośnych pojemników, Harry Maxwell zjeżdżał po stromym, porośniętym krzewami stoku na północnym brzegu rzeki Beaver, ledwo kontrolując podskakującą maszynę, a cały umysł przepeł­niony miał jedną straszliwą myślą: że wąska ścieżka może w każdej chwili zniknąć nad krawędzią jakiegoś urwiska.W tej chwili obchodziło go tylko to, by utrzymać się na siedzeniu Hondy.Mark Cavendish, ściśnięty w siodełku za nim, był tylko trochę bardziej świadomy otoczenia, poświęcając większość uwagi temu, by nie rozluźnić ramion opasujących pierś Maxwella.Daniel Pendergast również jechał na pełnym gazie, mrużąc oczy przed kurzem wznoszonym przez trójkołowca Harry'ego i kierując się w tym samym stopniu ślepą wiarą i intuicją co zmysłami.W końcu ścieżka dotarła do stóp zbocza i zaczęła wić się tam i z powrotem w labiryncie wystających skał i kęp krzewów, które szarpały ubranie Harry'ego jak kolczaste szpony.Nie zwracając uwagi na tę “ścieżkę zdrowia”, Harry rozpaczliwie próbował myśleć.Według jego oceny Shenker nie miała więcej niż dwie-trzy minuty przewagi, a ponieważ jechała bez świateł, było oczywiste, że doskonale wie, dokąd zmierza.Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, by zrezygnować z tej pogoni, ale nie bacząc na to pędził dalej.Ważniejsze od pieniędzy było urządzenie zdalnie sterujące wybuchem pojemników z wąglikiem - choćby świat miał się zawalić, musiał dopilnować, by go nie użyła.Kontynuował więc jazdę, z trudem utrzymując motocykl na ścieżce wijącej się u stóp monolitowego północno-wschodniego grzbietu Mount MacDonald.Dwukrotnie przejechali po wąskich drewnianych mostach, a następnie skierowali się na południe, wzdłuż położonych na wysokości trzech tysięcy pięciuset stóp zboczy moreny Prairie Hills.Byli w głębokim lesie i dawno stracili z oczu zarówno pociąg, jak i rzekę Beaver, leżącą o sto stóp niżej.Po niespełna pół mili ścieżka skręciła ostro na wschód, po czym zaczęła się wznosić niemal prostą linią przez gęsty las cedrowy, po­krywający polodowcowe wzgórze.Jechali tak przez następną milę, dzięki szerokim oponom i podrasowanemu silnikowi wytrwale wspinali się pod górę, choć Harry nie widział nic poza drzewami po obu stronach i wąską, porośniętą mchem ścieżką przed sobą.I wtedy nagle się skończyło.Las po prostu urwał się i oba motory pędziły przez pochyłą górską łąkę, szeroką jak boisko piłkarskie i trzy razy dłuższą.Na końcu tej porośniętej koniczyną doliny Harry dostrzegł w ciemności zarysy jakiejś szopy, a obok niej coś dużo większego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl