[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Weszli do domu, milcząc,Paul miał mokre włosy, nogawki spodni przywarły mu do ciała, a koszula lepiła się do pleców.Jeśli natychmiast nie przebierze się w suche ubranie, z pewnością się przeziębi.Carol widać myślała o tym samym, bo poszli prosto na górę do sypialni.Drżąc, ściągali mokre ubrania.Gdy byli już prawie nadzy, spojrzeli na siebie.Zamknęli oczy.Milczeli.Nie potrzebowali słów.Wziął ją w ramiona i pocałował, z początku lekko, czule.Miała ciepłe i delikatne usta, leciutko smakujące whisky.Przywarła do niego, objęła go mocniej, wbiła końce palców w jego plecy.Przycisnęła usta do jego ust, dotknęła zębami jego warg, wsunęła głęboko język i nagle ich pocałunki stały się gorące, namiętne.Coś jakby w nim pękło i w niej także, bo ich pożądanie stało się niemal zwierzęce.Reagowali na siebie jak głodne, oszalałe istoty; pośpiesznie zrzucali resztę ubrania, dotykali się, obejmowali, szarpali.Kąsała jego ramię.On chwycił ją za pośladki i gniótł je z nietypową dla siebie gwałtownością, ale Carol nie krzywiła się z bólu, nie próbowała się wyswobodzić, przeciwnie, przywarta do niego jeszcze mocniej, pocierała piersiami o jego pierś, a biodra dotykały jego bioder.Ciche pojękiwania nie były odgłosami bólu - wyrażały jej pragnienie i potrzeby.W łóżku Paul poczuł niesamowitą energię i zdumiał się własną siłą.Był nienasycony, tak jak i ona.Wchodził w nią, falowali, gięli się i prężyli w idealnej harmonii, jak gdyby tworząc jeden organizm, poruszany tymi samymi bodźcami.Pozbyli się wszelkich hamulców.Wydawali z siebie zwierzęce dźwięki: sapali, jęczeli, chrząkali z rozkoszy, krzyczeli z podniecenia.Wyginając w łuk swoje szczupłe, piękne ciało i energicznie kręcąc głową na poduszce, Carol szeptała: „Tak, tak!”.To nie orgazmowi mówiła „tak”, bo kilka miała już za sobą, obwieszczała je płytkim oddechem i cichym kwileniem.Mówiła tak życiu, że nie jest zwęgloną bryłą mięsa, że oboje przeżyli burzę i uniknęli przywalenia przez przeklęte rozłupane gałęzie powalonego klonu.Ich niehamowane, dzikie, namiętne połączenie to policzek wymierzony śmierci, nie całkiem racjonalne, lecz dające zadowolenie zaprzeczenie istnieniu ponurego upiora.Paul powtórzył za nią, jakby intonował zaklęcie: „Tak, tak, tak”, gdy po raz drugi wytrysnął w jej wnętrzu i wydawało się, że to strach przed śmiercią wypłynął z niego wraz z nasieniem.Po wszystkim leżeli na plecach, obok siebie, na skotłowanym łóżku.Długą chwilę słuchali deszczu bębniącego o dach i grzmiących jeszcze piorunów.Carol wyciągnęła się, zamknęła oczy, całkiem rozluźniona.Paul wodził po niej wzrokiem i, jak to się działo nieskończenie wiele razy podczas ostatnich czterech lat, zastanawiał się, dlaczego zgodziła się wyjść za niego.Była piękna.On nie.Ktoś układający słownik nie mógłby zrobić nic lepszego, niż zamieścić jego fotografię pod definicją słowa „przeciętny”, „niewyróżniający się”.Wygłosił raz żartem podobną opinię o swoim wyglądzie, a Carol się zirytowała.Ale on tylko stwierdził fakt, a tak naprawdę nie przejmował się tym, że nie jest Burtem Reynoldsem, dopóki Carol nie robiło to różnicy.Według niej to właśnie ona była przeciętna, no może najwyżej ładna, z odrobiną zabawnego wdzięku.Miała ciemne włosy - teraz splątane i zmierzwione przez deszcz i pot - gęste, lśniące, prześliczne.Skórę bez skazy.Kości policzkowe wyrzeźbione tak misternie, że trudno uwierzyć, iż dokonała tego niezgrabna ręka natury.Carol była typem kobiety, jakie widuje się u boku wysokiego, opalonego na brąz adonisa, a nie mężczyzny w rodzaju Paula Tracy.Ale była z nim i czuł się z tego powodu szczęśliwy.Nigdy nie przestawał się dziwić, że wykazywali zgodność pod każdym względem: umysłowym, emocjonalnym i fizycznym.Teraz, kiedy deszcz z nową siłą zaczął walić w dach, Carol wyczuła, że Paul gapi się na nią, i otworzyła oczy.Oczy tak brązowe, że z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów wyglądały jak czarne.Uśmiechnęła się.- Kocham cię.- Kocham cię - odparł.- Myślałam, że nie żyjesz.- Przeżyłem.- Gdy ucichły pioruny, wołałam cię, ale nie odpowiadałeś.- Byłem zajęty rozmową z Chicago.- Wyszczerzył zęby.- A poważnie?- Zgoda.Z San Francisco.- Byłam przerażona.- Zupełnie niepotrzebnie - uspokajał ją.- Tak na wypadek gdybyś zapomniała, O’Brian upadł na mnie.Nie wygląda na dużego, ale jest mocny jak skała.Myślę, że rozwija sobie mięśnie przez strzepywanie nitek z garniturów oraz czyszczenie butów przez dziewięć godzin dziennie.- Naprawdę dzielnie się spisałeś.- Kochając się z tobą? Nic w tym dziwnego.Żartobliwie poklepała go po twarzy.- Wiesz, co mam na myśli.Ocaliłeś życie O’Brianowi.- Nieee.- Tak, ocaliłeś.On też tak uważa.- Na litość boską, przecież nie zasłoniłem go przed drzewem własnym ciałem! Po prostu odciągnąłem na bok.Każdy zrobiłby to samo.Potrząsnęła głową.- Nie masz racji.Nie każdy myśli tak szybko jak ty.- Szybkomyśliciel, co? Tak.Do tego się przyznaję.Lecz żaden ze mnie bohater.Nie pozwolę ci przypinać mi takiej etykietki, bo nie chcąc cię zawieść, będę musiał zawsze grać taką rolę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|