[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to jedna z największych ocalałychkolonii tych stworzeń na świecie; te niezwykłe ptaki wracały tu rok w rok coraz większymstadem, by złożyć jaja i wychowywać pisklęta w tym zapomnianym przez Boga miejscu pomimo krwawych żniw dokonywanych przez ludzi z Crobost i dwóch tysięcy piskląt, któremieliśmy wygarnąć z gniazd.An Sgeir leżała na linii, która z grubsza przebiegała z południowego wschodu napółnocny zachód.Strzelisty kręgosłup skały opadał z najwyższego punktu na południu kuzbielałej krzywiznie siedemdziesięciometrowych klifów na północnym krańcu, niczym barkopierający się bezustannej chłoście sztormów i burzliwych wód, które napływały odpołudniowego zachodu, by atakować uparty gnejs.Po zachodniej stronie usadowiły się trzycyple, które znikały w podwodnych głębinach, atakowane przez wściekłe fale, które rozbijały sięo nie, tworząc białe i spienione kręgi.Najbliższe z tych skalnych żeber zwano Cyplem Latarni Morskiej, z powoduautomatycznej latarni, wzniesionej u nasady cypla  jej najwyższy punkt majaczył nad nami, gdypodpływaliśmy.Dalej drugi i najdłuższy z cypli tworzył zatoczkę wrzynającą się głęboko w sercewyspy, otwartą od wschodu, ale zapewniającą osłonę od zachodu i północy.Było to jedynemiejsce na An Sgeir, gdzie mogliśmy rozładować zapasy.Czas i bezlitosny napór żywiołówwyciął w skale jaskinie, i to tak głębokie, że sięgały stromych klifów po drugiej stronie.Gigstwierdził, że udałoby się przepłynąć przez nie łodzią płaskodenną albo pontonem  przez tewielkie naturalne katedry, których kamienny strop ginął na wysokości dziesięciu czy piętnastumetrów w nieprzeniknionej czerni  i wyłonić się po drugiej stronie wyspy.Jednak tylko przyspokojnym morzu, czyli na dobrą sprawę nigdy.An Sgeir miała ledwie kilometr długości i niespełna sto metrów szerokości.Nie było tugleby, trawiastych brzegów czy płaskiego terenu, ani śladu plaż.Tylko pokryta odchodami skaławystrzelająca wprost z morza.Trudno było sobie wyobrazić bardziej niegościnne miejsce.Szyper skierował łagodnie Purple Isle do przesmyku, który nazywano Gleann un UisgeDubh, Zatoczką Czarnej Wody, i rzucił kotwicę; rozległ się donośny grzechot zardzewiałegołańcucha uwolnionego z zamknięcia.Gdy ucichły silniki, po raz pierwszy uświadomiłem sobiewrzawę ptaków  była to ogłuszająca kakofonia skrzeków, wołań i gaworzenia; wypełniałapowietrze wraz ze smrodem guana.Gdziekolwiek spojrzeć, na każdej półce skalnej, na każdymostańcu i w każdej szczelinie można było dostrzec ptaki; siedziały w gniazdach albo skupiały sięw grupach.Głuptaki, nurzyki, gawie trójpalczaste i fulmary.Zatoka wokół nas roiła się odmłodych kormoranów; ich długie wężowate szyje zanurzały się co chwila w wodziew poszukiwaniu ryb.Zdumienie budziła myśl, że tak wrogie i nagie miejsce może być ostoją takbogatego życia.Gigs klepnął mnie w plecy. Chodz, synu, czeka nas robota.Spuszczono łódz na łagodną falę i zaczęliśmy przewozić zapasy na skałę.Popłynąłemz pierwszym ładunkiem, Gigs siedział przy silniku, kierując nas ku miejscu cumowania.Zgasiłmotor w ostatniej chwili i obrócił łódz bokiem, by fala pchnęła ją łagodnie na skalisty brzeg.Teraz przyszła kolej na mnie; miałem wskoczyć na półkę o szerokości niespełna sześćdziesięciucentymetrów i przymocować linę do wielkiego metalowego pierścienia wpuszczonego w kamień.Niewiele brakowało, żebym wylądował na tyłku, kiedy pośliznąłem się na lepkiej warstwieporostów.Zdołałem jednak utrzymać równowagę i przeciągnąłem linę przez pierścień.Aódzzostała zacumowana i zaczęliśmy rozładunek.Ustawialiśmy ostrożnie skrzynie, beczki i worki napółkach i występach, dopóki nie wyglądało tak, jakby wszystko, co ze sobą przywiezliśmy,spadło z wysoka na podnóże klifu.Z każdym kursem łodzi przybywali kolejni członkowie grupyi wyskakiwali na brzeg.Skała tuż za naszym punktem wyładunkowym znikała w jednej z tych katedralnych jaskiń, ciemnej i niesamowitej; z jej mroku docierał upiorny dzwięk wody drążącejkamienie; odbijał się echem gdzieś głęboko w czerni, przywodząc na myśl chrapliwy oddechjakiejś żywej istoty.Nietrudno było sobie wyobrazić, jak w takich miejscach rodziły się legendyo morskich potworach i smokach.Po czterech godzinach na brzegu wylądowały ostatnie zapasy.Deszcz znowu zacząłpadać, zalewając wszystko mglistymi falami.Każda pokryta algami powierzchnia robiła sięzdradliwie śliska.Ostatnią rzeczą, jaką zabraliśmy ze sobą na wyspę, był mały ponton, któryczwórka ludzi wciągnęła po urwisku i zabezpieczyła na wysokości około piętnastu metrów nadzatoczką.Miał być wykorzystany w sytuacji alarmowej, choć trudno mi było sobie wyobrazićjakąkolwiek sytuację, która zmusiłaby mnie do wypłynięcia na czymś takim w morze.Zauważyłem ku swemu zdumieniu, że Angel przykucnął w płytkim zagłębieniu i wykorzystującwłasne ciało jako osłonę, rozniecił niewielkie ognisko z torfu.Ustawił na nim czajnik z wodą,która lada chwila miała się zagotować.Gdzieś w głębi zatoki rozległ się dzwięk rogu mgłowegoPurple Isle.Odwróciłem się i patrzyłem, jak statek podnosi kotwicę i kieruje się ku otwartemumorzu.To było okropne  widzieć, że odpływa, a pomocnik szypra macha do nas z rufy.Tentrawler był jedynym ogniwem, które łączyło nas z domem, naszą jedyną drogą powrotną.I zniknął, a my zostaliśmy tutaj zdani na własne siły, na tej nagiej, nieurodzajnej skale, oddalonejod najbliższego lądu o osiemdziesiąt kilometrów.Tak czy owak, byłem tu i mogłem się tylkoz tym pogodzić.Wydawało się to nieprawdopodobne w tych warunkach, lecz Angel rozdzielał teraz kubkiz gorącą herbatą.Otwarto puszki z kanapkami; przykucnęliśmy na skale, czując woń dymutorfowego i słysząc morze pluskające u naszych stóp.Popijaliśmy herbatę, żeby się rozgrzać,i jedliśmy, żeby odzyskać siły.Wszystkie skrzynie, beczki i worki musiały być wniesione naszczyt skały.Nie spodziewałem się, że łowcy głuptaków są tak pomysłowi.Podczas którejśz poprzednich wypraw przywiezli ze sobą drewniane deski i skonstruowali coś w rodzaju zsuwni,szerokiej na sześćdziesiąt centymetrów i długiej niemal na sześćdziesiąt metrów.Składała sięz trzymetrowych fragmentów, które owijano brezentem i przechowywano do następnego roku.Teraz przynoszono te fragmenty jeden po drugim i łączono, wspierając je na solidnych nogachi palikach.Wyglądała jak jedna z tych drewnianych zsuwni, które można zobaczyć na starychczarno-białych zdjęciach z czasów gorączki złota w Klondike.Z góry spuszczono płaski wózekna rolkach przymocowany do liny i zaczęło się wciąganie na szczyt skały beczek, workówi zwiniętych materacy.Mniejsze skrzynie były podawane z rąk do rąk przez łańcuch ludzi, aż dosamego wierzchołka.Artair i ja w milczeniu przekazywaliśmy ciężary sobie, a potem panuMacinnesowi, który mówił bezustannie, wyjaśniając między innymi, że zsuwnia pozostanie naswoim miejscu przez dwa tygodnie naszego pobytu na wyspie i na koniec posłuży do spuszczaniaptaków  oskubanych, opalonych, wypatroszonych i uwędzonych  na pokład łodzi.W liczbiedwóch tysięcy.Nie próbowałem sobie nawet wyobrazić, jak zdołamy w ciągu czternastu dnizabić i oporządzić tyle ptaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl