[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Zabrzęczały miecze w gwałtownej wymianie ciosów.Hughes odsunął się od ściany i podniósł oręż nad głowę.Miecz wydał mu się strasznie ciężki i nieporęczny.Nie był pewien, czy potrafi spuścić go na głowę przeciwnika z wystarczającą siłą, by go ogłuszyć, a co dopiero zabić.Chwycił rękojeść oburącz i ustawił miecz skosem, jakby to był kij bejsbolowy.W tym momencie Marek odrąbał strażnikowi rękę.Poleciała dziwnie daleko, w drugi koniec pokoju, aż pod okno.Strażnik ze zdziwieniem popatrzył jej śladem, tymczasem Andre ciął go z całej siły w kark.Odcięta głowa wyleciała w powietrze i spadła na podłogę tuż przed Chrisem.Odskoczył jak oparzony.Głowa potoczyła się i znieruchomiała twarzą ku górze.Patrzył z przerażeniem, jak powieki zamrugały kilkakrotnie, a wargi się poruszyły, jakby chciały coś powiedzieć.Odskoczył jeszcze dalej pod ścianę.Ze zwalonego korpusu mężczyzny trysnęły na podłogę strugi krwi.Chris miał wrażenie, że wylewają się jej dziesiątki litrów.Kiedy oprzytomniał i podniósł wzrok, Marek siedział już na brzegu łóżka.Dyszał ciężko, był cały zbryzgany krwią.Spojrzał na niego i zapytał:- Dobrze się czujesz?Chris nie odpowiedział.Nie był zdolny wydobyć z siebie głosu.Z zewnątrz doleciał wibrujący dźwięk kościelnych dzwonów.* * *Hughes wyjrzał przez okno.Zobaczył płomienie nad strzechami dwóch chałup na samym skraju miasta, tuż po murami.Ludzie biegli ulicami w tamtym kierunku.- Pali się - powiedział.- Wątpię - mruknął Marek ze spuszczoną głową.- Naprawdę.Sam popatrz.Na ulicy prowadzącej do zamku pojawiła się grupa jeźdźców.Byli ubrani w kupieckie stroje, ale galopowali na rycerskich rumakach.- To typowa dywersja - mruknął Marek.- Zaczyna się atak.- Jaki atak?- Arcykapłan zaatakował Castelgard.- Tak szybko?- To tylko szpica, grupa zwiadowcza licząca około setki zbrojnych.Jej zadaniem jest wywołanie bałaganu i zamieszania.Główne siły zapewne nie przeprawiły się jeszcze przez rzekę.Ale to początek ataku.Mieszkańcy Castelgard chyba myśleli tak samo.Goście lorda Olivera wybiegali z wielkiego holu na dziedziniec i kierowali się w stronę bramy.Ruszyła grupa konnych rycerzy.Okrzykami rozpędzili pieszych, z łomotem przejechali przez zwodzony most i pognali ulicą w głąb miasta.Do komnaty zajrzała zdyszana Kate.- Chodźmy! - zawołała.- Musimy odnaleźć profesora, dopóki nie jest za późno.28.57.32W wielkiej sali zapanowało istne pandemonium.Muzycy rzucali instrumenty, goście tratowali się w drodze do wyjścia, psy szczekały, nakrycia z brzękiem spadały na podłogę.Rycerze, gotowi natychmiast włączyć się do walki, wykrzykiwali rozkazy swoim giermkom.Lord Oliver wybiegł zza stołu, chwycił profesora za ramię i zwrócił się do sir Guya:- Jedziemy do La Roque.Zaopiekuj się lady Claire.I sprowadź jego uczniów.Robert de Kere wpadł do sali jak bomba.- Mój panie, uczniowie zabici! Straże ich ścięły, gdy próbowali uciec!- Co? Próbowali uciec?! Nie bacząc na życie swojego mistrza?! Pójdź ze mną, magistrze.Ruszył w stronę drzwi prowadzących na boczny dziedziniec.Kate popędziła spiralnymi schodami, przeskakując po dwa stopnie.Chris i Marek biegli tuż za nią.Na pierwszym piętrze musiała zwolnić, aby przepuścić ludzi, którzy schodzili na dół, gromadkę kobiet i ubranego na czerwono, z trudem poruszającego się starca.- Co się stało? - zapytał z tyłu Chris.Erickson ruchem ręki nakazała mu milczenie.Minęła co najmniej minuta, zanim wydostali się na dziedziniec.* * *Panował tu nieopisany chaos.Rycerze na koniach razami batów próbowali utorować sobie drogę przez tłum przerażonych biesiadników.W powietrzu krzyżowały się wrzaski ludzi, rżenie koni i głośne okrzyki straży ze szczytu murów.- Tędy - rzuciła Kate, skręcając w stronę kaplicy.Wąskim zaułkiem przedostali się na dziedziniec gospodarczy, ale tu panował podobny ścisk.Ujrzeli lorda Olivera na koniu i sir Maleganta u jego boku.W gronie rycerzy był także profesor.Gospodarz wykrzyknął komendę i oddział zbrojnych ruszył w kierunku bramy.Kate nakazała kolegom, aby zostali w cieniu zaułka, a sama podbiegła bliżej murów, skąd widać było drogę łączącą gród z miastem.Oddział zjechał właśnie ze zwodzonego mostu i Oliver skręcił w lewo, ku obrzeżom Castelgard.Straże otworzyły przed nim bramę we wschodnim murze.Cała grupa wyjechała na zewnątrz i po chwili ukazała się wśród pól.Bramę pospiesznie zatrzaśnięto z powrotem.- Dokąd pojechali? - spytał Marek.Wskazała wschodnią bramę.Strzegło jej co najmniej trzydziestu rycerzy.Gromady zbrojnych stały na blankach.- Tamtędy się nie wydostaniemy - mruknął.Na skraju miasta spostrzegli grupę mężczyzn, którzy zrzucali szare stroje pospólstwa.Pod spodem mieli zielono-czarne kaftany regularnego wojska.Błyskawicznie uformowali oddziały i skierowali się w stronę zamku.Zabrzęczały łańcuchy zwodzonego mostu.- Biegiem! - krzyknął Andre.Popędzili w stronę bramy.Przy wtórze głośnego skrzypienia most zaczął się podnosić.Biegli co tchu w piersiach.Kiedy dotarli do skraju mostu, belki były już metr nad ziemią.Pospiesznie zeskoczyli.- I co dalej? - zapytał Chris, dźwigając się na nogi.Wciąż kurczowo ściskał w garści zakrwawiony miecz.- Za mną! - rzucił Marek i ruszył biegiem ku wylotowi głównej ulicy.* * *Za kościołem skręcili między domy, bo na głównej ulicy rozgorzała walka.Żołnierze Olivera byli ubrani w kasztanowo-szare płaszcze, ludzie Arnauta mieli okrycia zielono-czarne.Marek, Chris i Kate dotarli zaułkami na rynek, teraz całkiem opustoszały.U wylotu uliczki cofnęli się przed gromadą rycerzy Arnauta galopujących w kierunku zamku.Jeden z konnych machnął mieczem w ich stronę i coś krzyknął.Marek odprowadził go wzrokiem i ruszył dalej.Chris rozglądał się wokoło.Nigdzie nie widział rozpłatanych kobiet i pomordowanych dzieci.Przyjął to z ulgą, chociaż gdzieś w głębi duszy poczuł się rozczarowany.- Wszyscy uciekli albo dobrze się pochowali - wyjaśnił Marek.- Wojny toczą się w tym rejonie już od dłuższego czasu.Ludzie nauczyli się, jak postępować.- Którędy dalej? - zapytała idąca przodem Kate.- W lewo, do głównej bramy.Znów skręcili w wąską boczną uliczkę.Niespodziewanie usłyszeli okrzyki, grupa zbrojnych ruszyła w ich kierunku.Hughes nie wiedział, czy rzucili się w pościg, czy tylko biegną w tę samą stronę.Nie zamierzał czekać, aby się przekonać.Marek i Kate pędzili wielkimi susami, pognał więc za nimi.Kiedy po chwili obejrzał się przez ramię, zauważył, że prześladowcy zostali wyraźnie z tyłu.Poczuł przypływ dumy.Nie chciał jednak ryzykować kolejnego starcia.Gwałtownie skręcił w wąziutki zaułek.Domy były tu pozamykane na głucho, między płotkami ciągnęły się błotniste alejki.Wbiegli na podwórze na tyłach jakiegoś warsztatu.Było zastawione dużymi drewnianymi kadziami, a pod komórką stała wielka rama z grubych żerdzi.Odrażający fetor gnijącego mięsa mieszał się ze smrodem gnojówki.Na pewno był to warsztat garbarski.- Tutaj! Szybko! -zakomenderował Marek, kucając za jedną z kadzi.- Uff - sapnęła Kate, zatykając nos
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|