[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Dopiero po wielogodzinnejpracy w dwuosobowych zmianach ktoś zauważył, że otwór pod ichnogami jest trójkątny, najwyrazniej utworzony przez dwie ściany od-chodzące w dół od tego, co musiało być sklepieniem.Wkrótce stało się oczywiste, że mają do czynienia z budowlą będą-cą dziełem ludzkich rąk.Kilkakrotnie próbowali oświetlić przestrzeńna dole, rzucając w ciemność zapalone pochodnie, lecz zaledwie poło-wa z nich przetrwała upadek, po czym leżały, pełgając na dnie, nicze-go nie ukazując, aż się wypaliły.Nawet te spuszczane na linie niczegonie pokazały i ludziom znudziło się patrzeć na nie, zanim zamigotałyi zgasły.Jednak już to, że dawał się wyczuć powiew świeżego powie-trza, a te pochodnie wypaliły się do końca, świadczyło o tym, że po-wietrze na dole nadaje się do oddychania, a kiedy doszli do wniosku,że zaglądają do jakiejś wielkiej komory, uzgodnili, że ktoś powiniendo niej zejść i zobaczyć, co tam jest.Saint-Clair, jako najmłodszyz nich, a ponadto jej odkrywca, miał być opuszczony tam pierwszy,w wiklinowym koszu zawieszonym na linie.W jednej ręce ściskał za-paloną pochodnię, a drugą trzymał na rękojeści tkwiącego za pasemsztyletu.Rozglądał się, opuszczany coraz niżej w ciemność, trzymającjeden ze sznurów, na których był zawieszony kosz.Zaledwie chwilę po tym, jak zaczęto go opuszczać, odkrył, że istot-nie znajduje się w narożniku komnaty, gdyż jego kosz sunął wzdłużzłączenia ścian, i kiedy poświecił na nie pochodnią, zobaczył, że sąmatowoczarne, pokryte jakąś smolistą substancją, która pochłaniałaświatło, zupełnie go nie odbijając.Przekazał te informacje swoim towarzyszom, a potem skupił sięna oglądaniu, głęboko oddychając i walcząc z wrażeniem, że się dusi,a otaczająca go ciemność z każdą chwilą staje się gęstsza i czarniej-sza.Nagle przypomniał sobie, że jego miecz, który przeważnie miałw zasięgu ręki, teraz leży na łożu w jego celi.Chociaż rozsądek mó-wił mu, że tutaj nie będzie potrzebował broni, czuł się bezbronnyi nazbyt świadomy, jak mizernym orężem jest sztylet, który miał zapasem.Nagle zdał sobie sprawę, że kosz dotarł na dno tej wielkiej komory,dotknąwszy go tak delikatnie, że tylko brak ruchu uzmysłowił Saint--Clairowi, że znalazł się na stałym gruncie.Uniósł pochodnię nad gło-wę, wpatrując się w otaczający go mrok, lecz niczego nie zobaczył.- Jestem na dole! - zawołał do patrzących z góry.- Teraz wysia-dam.Schylił się i chwycił jedną z wielu pochodni leżących na dnie ko-sza, po czym ostrożnie przełożył nogę przez jego krawędz i wysiadł.Zapalił nową pochodnię od tej, którą już trzymał, i pochylił się nisko,przyświecając sobie obiema.Dno komory było równe i wyłożone kamiennymi płytami spo-rej wielkości, pokrytymi cienką warstwą kurzu, znacznie cieńszą, niżmożna by oczekiwać, pomyślał, lecz zaraz przypomniał sobie prądchłodnego powietrza, który owiewał go, od kiedy zaczęto go opusz-czać na dół.Pochylił się jeszcze niżej, szukając jakiejś szpary międzykamieniami, w którą mógłby wetknąć jedną pochodnię, ale nie zna-lazł nawet najmniejszej szczeliny czy nierówności, w którą mógłbywepchnąć czubek sztyletu.Wyprostował się i powoli okręcił wokół,spoglądając w ciemność i wymachując pochodniami w nadziei, że do-strzeże odblask światła od czegoś, co się tam znajduje.W końcu nabrał tchu i stanął plecami do kąta komnaty, starającsię ustalić swoją pozycję.Kiedy nabrał pewności, że zdoła utrzymaćkurs, kierując się złączeniami płyt posadzki, zaczął na ukos maszero-wać przez komorę.Przechodził z naroża jednego kamienia na dru-gi, jedną pochodnię trzymając nisko i oświetlając posadzkę, a drugąwysoko nad głową i głośno licząc kroki.Potem przystanął i spojrzałw górę, dostrzegłszy tam jakiś ruch, i ujrzał jednego ze swych towa-rzyszy opuszczanego ku niemu z pochodnią w ręku.Saint-Clair nawetnie zauważył, kiedy wciągnięto kosz na górę, tak był zajęty tym, corobił.Teraz ponownie zajął się swoim zadaniem, idąc dalej i nie prze-stając liczyć.Doliczył do trzydziestu, gdy na podłodze przed sobą ujrzał jakiśniewyrazny kształt i przystanął, wysoko unosząc obie pochodnie, żebymieć jak najwięcej światła.Usłyszał ciche kroki za plecami i Andrzejde Montbard szepnął mu do ucha:- Co jest? Widzisz coś?Saint-Clair lekko się pochylił i zrobił krok naprzód, a potem drugi.Montbard zrównał się z nim, zajmując miejsce po jego lewej ręce.- Tam coś jest.Saint-Clair znów nie odpowiedział, tylko szedł dalej, aż zobaczyłcoś, co wyglądało jak dzban lub urna.Mnich szedł dalej, aż stanąłw szerokim przejściu między dwoma rzędami tych przedmiotów i uj-rzał, że ich szeregi ciągną się w dal i znikają w mroku.Naliczył osiempo obu stronach i widział co najmniej dziesięć takich szeregów liczą-cych po osiem sztuk, z szerokim przejściem pomiędzy nimi.- To dzbany, zwykłe gliniane dzbany.- Podszedł bliżej, aż ujrzałzatyczki.- I są zapieczętowane, chyba woskiem.Wszystkie są zapie-czętowane.Zamknięte dzbany? - Spojrzał na Montbarda i bezradnierozłożył ręce.- Dzbany z czym? Co w nich jest? I czemu jest ich ażtyle?Wyciągnął rękę do najbliższego, jakby zamierzał go chwycić i prze-chylić, lecz zanim zdążył go dotknąć, de Montbard złapał go za rękawi łagodnie przytrzymał.- Ostrożnie, Stefanie.Mogą być pełne oliwy, a nawet wina, leczwydaje mi się, że znalezliśmy to, czego szukaliśmy, przyjacielu.Zna-lezliśmy nasz skarb.- Skarb? - rzekł zduszonym głosem Saint-Clair, z wyraznie wy-czuwalnym rozczarowaniem.- To jest ten skarb, którego tak długoszukaliśmy? W glinianych garnkach?- To istotnie gliniane garnki, ale zastanów się, co mogą zawierać,Stefanie.I ile mogło minąć czasu, od kiedy ktoś przed nami wszedłdo tej komnaty.Potem pomyśl, dlaczego te dzbany poustawiano tutak starannie i zostawiono.Teraz, jeśli mam rację, gdzieś przed namipowinien być ołtarz.Saint-Clair już miał zapytać de Montbarda, skąd o tym wie, alepowstrzymał się i był tylko trochę zdziwiony, kiedy po przejściu dwu-dziestu kroków natknęli się na zapowiedziany ołtarz.Mimo głębo-kiego rozczarowania glinianymi dzbanami to najnowsze odkryciesprawiło, że serce znów zaczęło mu mocniej bić, gdyż nie spodziewałsię takiego widoku.Same rozmiary ołtarza były przytłaczające.Byłogromny, niepodobny do żadnego, jaki mnich widział dotychczas,o wiele większy od tych wszystkich, jakie znajdowały się w chrześci-jańskich kościołach.Powoli wyłonił się z ciemności, jakby zmaterializował się tam, kie-dy do niego podeszli i usłyszeli za plecami kroki Hugona de Paynsa,który dogonił ich, dodając światło swojej pochodni do blasku trzy-manych przez nich.Całą uwagę skupiał na wznoszącym się przednimi ołtarzu i przez jakiś czas wszyscy trzej stali w milczeniu, wodzącwzrokiem po płaszczyznach i krawędziach wysokiej jak nadmorskieurwisko budowli.Podeszli do niej z boku i od razu zobaczyli, że doofiarnego stołu można dojść jedynie po szerokich i niskich schodachwiodących z tyłu, których najniższe stopnie były ledwie widocznez miejsca, gdzie stali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|