[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stała przed dyrektorem trzymając pod ręką plik starych numerów czasopisma, z miną złapanego w sidła przestra­szonego ptaka, splatając i rozplatając na przemian ręce ze zdenerwowania.- Panie Drummond - powiedziała w końcu zgnę­bionym tonem - chciałabym z panem porozmawiać.- Spojrzała w kierunku Betty Sheridan, osobistej sekretarki dyrektora, i dodała: - W cztery oczy.Drummond zerknął na zegarek.- Jest dziewiętnasta trzydzieści - rzekł zwracając się do sekretarki.- Niech pani idzie do domu; i tak niedługo zamykamy.Mechanicznym gestem wskazał krzesło.Priscilla usiad­ła układając sobie magazyny możliwie wygodnie na kola­nach.Była raczej brzydka, wysoka i wątła, z równymi, krót­ko obciętymi jasnymi kosmykami, o piegowatej żółtawej ce­rze - mnóstwo czerwonych kropek na pergaminowym tle.Drummond, opierając łokcie na stole, złączył opuszki palców.- Słucham panią - powiedział, kiedy tylko zostali sami.- A więc - zaczęła Priscilla i odkaszlnęła.- Chodzi o Roya Donovana i Larry'ego Robsona.- Jakieś przykrości w pracy?- Ach, nie, praca idzie dobrze - zapewniła Priscilla.Siedziała przez chwilę niezdecydowana, jakby szukając właściwych słów.- Nie wiem, jak to panu powiedzieć, pa­nie Drummond, pomyśli pan, że jestem głupia albo wręcz, że mi się w głowie pomieszało.Ale proszę o cierpliwość, przygotowana jestem na wysłuchanie wszystkiego.Pomyśla­łam jednak, że przed zawiadomieniem policji powinnam porozmawiać z panem.- Zawiadomić policję?- Tak, panie Drummond, wszyscy jesteśmy w nie­bezpieczeństwie.Dyrektor zrobił zniecierpliwiony gest.- Cóż takiego się stało?- Chodzi o Roya i Larry'ego, już mówiłam.- No więc?- To są dwaj Marsjanie!Drummond podskoczył na krześle.Ściągnął wargi i skrzywiony przyglądał się Priscilli prawie z nienawiścią.- To jest żart w najgorszym guście! - krzyknął i walnął pięścią w stół.- A więc Marsjanie, tak? Brak pani pomys­łowości, panno Merwin.Ładne rzeczy.Od rana do wie­czora żyjemy pogrążeni po sam czubek nosa w fantastyce naukowej, otoczeni upiorami i wampirami, nękani przez mieszkańców Urana i Księżyca, a pani, ot, tak sobie dla odmiany przychodzi mi tu opowiadać o Marsjanach.Kogo chce pani rozbawić?- Panie Drummond.- szepnęła Priscilla - za­pewniam pana, że nie żartuję.Mam dowody na to, co mó­wię.Dyrektor ponownie podskoczył.- Proszę posłuchać.- ciągnęła dalej Priscilla poprawiając na nosie okulary.- Przyjrzałam im się dokład­nie.Pierwszych podejrzeń nabrałam czytając opowiadania Roya.- Otworzyła jakiś stary numer S-F M.- Niech pan czyta tutaj - powiedziała.- Niech pan przeczyta opis czerwonej pustyni na Marsie.Doskonały! - Wzięła do ręki inny egzemplarz pisma.- A tu? Proszę spojrzeć! Tu mówi o bagnach na Wenus.Czy nie wydaje się panu, że ma pan je przed oczami, no i te lasy, i wysokie szczyty gór? Niech się pan przyjrzy ilustracjom Larry'ego.- Rzuciła numer pisma na stół; na okładce pasł się dwugłowy potwór o gu­zowatej skórze i dymiących nozdrzach.- To lepsze niż ja­kakolwiek fantazja, prawda? Oczywiście! Tylko ten, kto na­prawdę widział na własne oczy takiego potwora, potrafi go tak odmalować.Drummond sapnął.Panna Priscilla straciła swoją po­czątkową nieśmiałość i teraz zasypywała go dosłownie lawi­ną cytatów.Stała się agresywna, omotywała go coraz gęst­szą siecią paradoksalnych argumentów.Drummond zrozu­miał, że zamiast sprzeciwiać się jej, lepiej zrobi potakując.- No, dobrze, dobrze! - zawołał tonem pełnym zro­zumienia i sympatii.- Roy i Larry to dwaj młodzi, zdolni ludzie, płacę im mnóstwo pieniędzy właśnie za to.Gdyby nie byli utalentowani, już dawno bym się ich pozbył.Otworzyła inny numer pisma.Jakiś fragment zakreślo­ny był czerwonym ołówkiem.- Niech pan czyta - nalega­ła Priscilla.Drummond z ukosa rzucił okiem na pismo.- W tym opowiadaniu Roy opisuje drugą stronę Księżyca.A to jest rysunek Larry'ego, niezwykle podobny do fotografii opublikowanych we wszystkich gazetach.- No i co w tym dziwnego?- Ależ niech pan popatrzy na datę, bardzo proszę! - błagała panna Merwin.- Ten numer pochodzi z kwietnia 1959.Pierwsza fotografia drugiej strony Księżyca, nie muszę chyba tego panu przypominać, została przekazana do­piero w końcu października.W jaki sposób Roy mógł dać tak szczegółowy opis z wyprzedzeniem półrocznym? A Lar­ry? W jaki sposób wytłumaczyć tak wczesny rysunek?Drummond podrapał się w szyję z pewnym zmiesza­niem.- Cóż mam na to pani powiedzieć! - westchnął.- Pewnie zbieg okoliczności.To się czasem zdarza, zupełnie niespodziewanie dzieło wyobraźni okazuje się podobne do rzeczywistości.Takie rzeczy się zdarzają.- To nie jest dzieło wyobraźni - lodowatym głosem odrzekła panna Merwin.- Na Boga! Nie myśli pani chyba poważnie, że.Trochę za daleko się pani posuwa!Priscilla Merwin zaczerwieniła się.Spuściła oczy i zmieszała się w pełnej szacunku obawie.- Panie Drummond - podjęła słabiutkim głosem.- Jest jeszcze coś.Panie Drummond.Dyrektor podniósł oczy w górę.- Bardzo proszę, niech się pan nie śmieje - ciągnęła.- Postanowiłam wyrzucić z siebie wszystko, więc powiem i tak.Jakiś czas temu miałam słabość do tego młodego człowieka.- Do którego? Roya czy Larry'ego?- Do Roya.Mówiłam sobie: może nie zwraca na mnie uwagi, bo jestem już dla niego za stara, może w San Diego jest jakaś kobieta.Wie pan, Roy zawsze mówi, że zanim przyjechał do San Francisco mieszkał w San Diego na 59 ulicy.No więc.Panie Drummond, niech mnie pan nie gani, zasięgnęłam języka.Żaden Roy Donovan nigdy nie istniał w San Diego.I jeszcze jedno - tam nie ma 59 ulicy.Roy naopowiadał nam bajek.Drummond starał się zachować spokój.Spokojnie pukał ołówkiem po stole, ale od czasu do czasu wyrywało mu się pełne politowania westchnienie.- Jest cichociemny - oświadczyła Priscilla.- Jaki?- Cichociemny.Niemal na pewno pochodzi z Marsa.Drummond zmienił taktykę.Zaczął przyglądać się pannie Merwin poważnie, czy też lepiej - obojętnie, tak jak to robią lekarze z pacjentami chorymi umysłowo.- A dlaczego właśnie z Marsa? - spróbował zapytać.- Zrozumiałam to ze sposobu, w jaki obchodzi się z wodą.Robi to oszczędnie.Pewnego dnia, kiedy tempe­rował ołówek, zaciął się w palec.Poszłam z nim do toalety, żeby mu go opatrzyć.Trzeba było zobaczyć, jak używa wo­dy.Odkręcił kurek tak, że leciał tylko cieniutki strumyczek wody; to przyzwyczajenie, które mógł w sobie wyrobić ktoś, kto przez długi czas mieszkał w świecie, gdzie brakuje wo­dy.Poza tym.czy zwrócił pan uwagę? Zawsze nosi ciemne okulary.To także dowód.Wie pan dobrze, że na Ziemi światło słoneczne jest bardziej intensywne niż na Marsie.- Proszę posłuchać - powiedział Drummond - uważam panią za przykładnego pracownika, za prawdziwą podporę naszego pisma.- ważył słowa, jakby chciał podkreślić to, co mówi.- Być może ostatnio zbyt dużo pani pracowała.Może tydzień odpoczynku pozwoli pani wrócić do równowagi.Priscilla Merwin zaczęła płakać.- Wiedziałam.- żaliła się pociągając nosem.- Wiedziałam, że weźmie mnie pan za wariatkę.Ale słyszałam ich, mówię panu, że ich sły­szałam!- Co pani słyszała?- Roya i Larry'ego.Sądzili, że są sami w pokoju, i rozmawiali.Językiem zabawnym, rwanym, samymi syla­bami.Jakby po japońsku.- Zrobili to tak sobie, żeby pożartować.- Ależ skąd! Głośno krzyczeli i co jakiś czas walili pięścią w stół.Pomyślałam, że skończy się na wybiciu kilku zębów.No, a dziś rano stało się coś niesłychanego, absur­dalnego i rozwiewającego wszelkie wątpliwości.Niech pan posłucha, panie Drummond [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl