[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ten nie zareagował.Ude­rzył go lekko palcami w policzek - ani drgnął.Wtedy dopiero zbliżył się do wiszącej na oparciu krzesła kurtki.Sięgnął do wewnętrznej kieszeni.Po chwili wyciągnął pękaty portfel.Błyskawicz­nie przerzucił tkwiące w nim dokumenty i wy­łuskał z nich legitymację służbową oprawną w brą­zowe płótno.Otworzył ją.i aż westchnął z ra­dosnym zdziwieniem.Była to legitymacja SD - Urzędu do Spraw Bezpieczeństwa Rzeszy Niemiec­kiej.Lepszej nie mógł znaleźć.Schował ją szyb­ko do kieszeni.Portfel wepchnął z powrotem do kurtki, a kiedy przez nieuwagę trącił kurtkę ko­lanem, w jej bocznej kieszeni usłyszał ciche brzęknięcie.Sięgnął więc ręką.Natrafił na kluczyki do samochodu.I wtedy właśnie, jak gdyby pod wpły­wem nagłego olśnienia, zrodził się w jego głowie zuchwały plan.Wtem na korytarzu usłyszał czyjeś ciężkie kro­ki.Był pewny, że to Stolfe.W jednej chwili zrozumiał, że najlepiej będzie obudzić Rudiego.Niech tamten myśli, że przez cały czas jego nie­obecności trwała pijatyka.Złapał więc własny nie dopity kieliszek, uderzył mocno Rudiego w pierś.Niemiec ocknął się gwałtownie, zerwał się i krzyk­nął, lecz gdy zobaczył Wichniewicza, na jego zmęczonej twarzy ukazał się maślany uśmiech.W tym momencie ktoś pchnął mocno drzwi.W progu stał Stolfe.Chłodnymi, pełnymi czujnoś­ci oczami wodził po pokoju, jak gdyby zwęszył jakiś podstęp.Chciał coś powiedzieć, lecz Wichnie­wicz uprzedził go.Udając, że się zatacza, wybeł­kotał:- Dobrze, że pan przyszedł.Zostało jeszcze pół butelki szampana.Rudi czknął głośno, patrzał chwilę nieprzytomnymi oczami.Nagle jego wysoka postać przeła­mała się i bezwładnie opadła na fotel.Stolfe pod­biegł do niego, chciał go podźwignąć, lecz tam­ten całym ciężarem przelał mu się przez ręce.- Napijmy się za Wiedeń - mamrotał koły­sząc się na chwiejnych nogach.Stolfe wyprostował się, spojrzał chłodno.- Na dzisiaj już dosyć.Jesteśmy wszyscy po­rządnie zmęczeni.Wichniewicz zaniósł się śmiechem.- Jak dosyć, to dosyć - wysączył resztę szam­pana i z ulgą odstawił kieliszek.- W takim razie, dobrej nocy.Mam nadzieję, że jutro spotkamy się na śniadaniu.- Wątpię - powiedział Stolfe z naciskiem - bo my bardzo wcześnie wyjeżdżamy.Wichniewicz uczynił okrągły gest ręką, jak gdy­by zaznaczył, że bardzo żałuje, a potem bez sło­wa wycofał się do drzwi.Czuł na sobie przenikli­we, chłodne spojrzenie Niemca.Kiedy znalazł się na korytarzu, zrozumiał, że pokonał pierwszą, może najtrudniejszą przeszkodę.Cały korytarz przemierzył spokojnym krokiem, dopiero na schodach ruszył ostrzej.Zbiegł szybko do hallu.Światła były pogaszone, tylko w recepcji paliła się ocieniona zielonym kloszem lampa.W jej świetle twarz łysego portiera przypominała obli­cze wynurzającego się z mętnej wody topielca.Wichniewicz podszedł do niego energicznym kro­kiem.Zapytał ostro po niemiecku:- Gdzie tu jest wojskowe więzienie?10Na ścianie wisiała podobizna szefa pań­stwa, księdza Tiso, i godło państwowe Słowacji.Ksiądz Tiso spoglądał niemal dobrodusznie, jak wiejski proboszcz.Nie pasował do tej surowej iz­by ani ponurego wejrzenia oficera, który stał za wielkim biurkiem.Wichniewicz do tej pory nie mógł zrozumieć, w jaki sposób udało mu się tu dostać?Jeden telefon z budki telefonicznej.Powiedział wtedy ostrym, dobrze dobranym głosem, że jest z wiedeńskiego gestapo i chciałby się natychmiast widzieć z oficerem dyżurnym.Kiedy zajeżdżał przed bramę więzienną ukradzionym spod hotelu niemieckim samochodem, czekał już na niego pod­oficer.Niemieckie znaki rejestracyjne zrobiły swo­je; nawet go nie wylegitymowano.Miał możność stwierdzić, jak daleko i jak skutecznie sięgają wpływy Niemieckiej Rzeszy.Oficer miał posępne oblicze.Był zalękniony.- Proszę, niech pan siada, panie Sturmführer Döpler - sztywnym ruchem wskazał na krzesło.Wichniewicz nie skorzystał z propozycji.- To pan jest oficerem dyżurnym? - zapytał po niemiecku.- Nie, panie Sturmführer.Jestem prokurato­rem do spraw specjalnych.Oficer dyżurny nie zna niemieckiego.Sprowadzili mnie tutaj specjalnie dla pana - dodał z odcieniem wymówki.- Przepraszam - rzucił sucho Wichniewicz.- Ale to bardzo poważna sprawa.- Przeszył go przenikliwym spojrzeniem i nagle zapytał niemal krzycząc: - Czy są tu u pana Polacy?Oficer cofnął się, jakby zaskoczony tym tonem, lecz wnet się opanował.- Wolałbym jednak - powiedział z namysłem - żeby pan wpierw wyjaśnił, w jakim celu.- Dobrze - przerwał mu gwałtownie Wich­niewicz.- Specjalnie przyjechałem z Wiednia w tej sprawie.Poszukujemy pewnego Polaka, któ­ry wymknął się naszym strażnikom na granicy sło­wackiej.Szedł na Węgry z bardzo ważną misją.Do Budapesztu jednak nie doszedł.Istnieje więc przypuszczenie, że został złapany na Słowacji.- Ciekawe - oficer uśmiechnął się skąpo.- A skąd pan ma takie informacje?- To przypuszczenie.- W takim razie, dlaczego szuka go pan właś­nie w naszym więzieniu?Wichniewicz wyczuł, że popełnił jakąś nieos­trożność.Zaryzykował więc i powiedział jeszcze ostrzej:- Po drodze wstąpiłem do Popradu.Wasi lu­dzie poinformowali mnie, że w ubiegłym tygo­dniu aresztowali pewnego Polaka i wysłali go do was.Oficer tarł chwilę osypaną rudawym włosem dłoń.- To się zgadza.- Czy mógłbym go zobaczyć? - zapytał Wich­niewicz, nie chcąc dopuścić go do głosu.- Przepraszam, a jak się tamten nazywał? Wichniewicz zawahał się.Chciał powiedzieć - Plavy, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i chwilowe zmieszanie pokrył wybuchem gniewu.- Przecież mówię panu, że chcę go zobaczyć.Znam go, bo go przesłuchiwałem.- W Wiedniu? - dociekał tamten podejrzli­wie, a na jego cienkich wargach zaigrał kąśliwy uśmieszek.- Nie.w Zakopanem.Gdyby to była błaha sprawa, to, pan sam rozumie, nie fatygowałbym pana w nocy.Więc - napiął głos aż do krzyku - czy mógłbym go teraz zobaczyć?Tamten rozłożył ręce nieco faryzeuszowskim gestem.- Pan wybaczy, panie Sturmführer Döpler, ale ja muszę kierować się wskazówkami swoich zwierz­chników.U nas do tej pory nie było takiego pre­cedensu.- Więc pan odmawia?- Przepraszam pana, ale.- W takim razie - zaryzykował Wichniewicz - proszę mnie połączyć z Bratysławą.Oficer zbladł nieco, a jego oczy zmatowiały.Wolnym ruchem położył dłoń na słuchawce.- Czy to konieczne? - zapytał niepewnym gło­sem, w którym Wichniewicz doszukał się wahania.- Tak - powiedział nieco ciszej, lecz sta­nowczo - żądam, żeby pan dał mi zobaczyć tego więźnia.Oficer tym samym niepewnym ruchem oderwał rękę od słuchawki.- Jeżeli panu tak bardzo zależy - wzruszył ramionami i energicznym krokiem ruszył do drzwi.Otworzył je jednym szarpnięciem.- Plutonowy! - zawołał w głąb korytarza.- Przyprowadźcie tego z separatki.Wracając do biurka napotkał szydercze spojrze­nie Wichniewicza.Opuścił nieco głowę i nie patrząc mu w oazy podsunął krzesło.- Proszę, niech pan siada.Widzi pan, niepo­trzebnie się pan denerwuje.My i tak złapanych na granicy Polaków odsyłamy wam do Generalnej Guberni.Wichniewicz wyciągnął paczkę niemieckich pa­pierosów, które zdążył zgarnąć ze stolika w hotelu "Vyhorlat".Poczęstował oficera.- Wiem - powiedział - ale w tym wypadku bardzo nam zależy na czasie.- I niepotrzebnie niepokoi się pan - rzucił pojednawczo.- Tego, którego pan za chwilę zo­baczy, przekażemy wam jutro na stacji w Lubotyniu.Wichniewicz zaciągnął się głęboko papierosem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl