[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ale zeszłej nocy wiedziałeś.Wiedziałeś, że ktoś dostał się na teren posiadłości.– Nie wiedziałem.Podejrzewałem.Włączył się alarm graniczny.Doprawdy? pomyślał Bren z goryczą.Zapytał jednak o coś innego:– Gdzie jest Algini?– Wróci z Jago.– Wyjechał z Jago?– Poleciał rejsowym samolotem.Wczoraj.– Ze sprawozdaniem?– Tak.– Na jaki temat? Wybacz mi szczerość, Banichi-ji, ale nie sądzę, że można tu przeprowadzić jakieś śledztwo – owszem, żeby zidentyfikować osoby działające tu na miejscu, ale ani przez chwilę nie wierzę, żeby Tabini dokładnie nie wiedział, co jest nie tak i kto za tym stoi.Nie wierzę, że ty tego nie wiesz.Nie wierzę, że nie wiedziałeś, gdzie byłem dziś rano.– Głównie za grzbietem, sporo czasu.Zauważyłem, że utykasz.Ból nie polepszył Brenowi nastroju.– Mogłeś mnie ostrzec.– O czym? Że Ilisidi może się wybrać na przejażdżkę? Często to robi.– Do cholery, gdybyś mi powiedział, że istnieje niebezpieczeństwo snajpera, gdybyś mi powiedział, że oddalimy się od zamku, to mógłbym wymyślić jakieś rozsądny wykręt.– Miałeś rozsądny wykręt.Mogłeś powołać się na niedawną niedyspozycję.Wątpię, czy zanieśliby cię do stajni siłą.– Nie powiedziałeś mi, że istnieje niebezpieczeństwo!– Niebezpieczeństwo istnieje stale, nadi.– Nie zbywaj mnie byle czym, do cholery! Pozwoliłeś mi pojechać.Trudniej znaleźć wymówkę na jutro, kiedy też mam jechać.I czy wtedy będę bezpieczny? Nie zawsze rozumiem twoje poczucie ważności, Banichi, i szczerze wyznaję, że jest tak w tej chwili.– Herbata stanowiła dla Ilisidi osobistą okazję.A Cenedi był z nami całą noc podczas poszukiwań.Gdyby Cenedi miał taki zamiar, to by mnie zlikwidował.Przeprowadziłem próbę.Zrozumienie tego zajęło Brenowi chwilę.– Chcesz powiedzieć, że dałeś Cenediemu szansę zabicia cię?– Upierając się przy dawaniu obietnic obcym bez konsultacji ze mną, paidhi-ji, naprawdę bardzo mi utrudniasz pracę.Jago została poinformowana o sytuacji.Cenedi prawdopodobnie ją znał i wiedział, że będzie jeszcze miał do czynienia z Jago, ale Cenedi nie zawarł kontraktu przeciwko tobie, dokładnie się o tym upewniłem.A ja przez cały ranek znajdowałem się między tobą i posiadłością.– Banichi, przepraszam.Z całego serca.Banichi wzruszył ramionami.– Ilisidi jest stara i przebiegła.O czym rozmawialiście? O pogodzie? O Tabinim?– O śniadaniu.O tym, że nie skręciłem karku.Jeden mecheita imieniem Babs.– Babsidi.– Znaczyło to „zabójczy”.– I o niczym więcej?Bren rozpaczliwie starał się sobie przypomnieć.– Że to jest jej ziemia.Jakie tu rosną rośliny.O smoketkach.– I?– O niczym.O niczym ważnym.Cenedi mówił o ruinach i armacie na frontowym trawniku.Ścigała się ze mną pod górę, rozciąłem sobie wargę.Potem byli dla mnie uprzejmi.I turyści byli dla mnie uprzejmi.Dałem im wstążki, podpisałem karty, rozmawialiśmy o naszych rodzinach, skąd pochodzą.Czy cokolwiek z tego mogło sprowadzić katastrofę, Banichi-ji, zanim jakiś dureń spróbował wejść na trawnik? Powiedz mi.Proszę cię o radę.Kolejne długie, trzeźwe spojrzenie Banichiego.Jego oczy były przejrzyste i niewiarygodnie żółte.Jak szkło.I równie wymowne.– Obaj jesteśmy zawodowcami, paidhi-ji.Zapewniam cię, jesteś zupełnie niezły.– Myślisz, że kłamię?– Chcę powiedzieć, że i ty, i ja zawsze jesteśmy na służbie.– Banichi podniósł butelkę i z umiarem nalał im obu.– Ja wierzę w twój instynkt zawodowy.Uwierz w mój.Doszli do owoców i sosu śmietankowo-likierowego.Bren mógłby dać mu się uwieść, gdyby jego żołądek nie ucierpiał od prowadzonej przy stole rozmowy.– Jeśli istnieje służba kurierska – powiedział Bren, kiedy atmosfera wydała się lżejsza – to możesz przekazać ode mnie list do mojego biura na Moshpeirze.– Moglibyśmy – odparł Banichi.– Jeżeli Tabini się zgodzi.– Jakieś wieści o baterii słonecznej, o którą prosiłem?– Obawiam się, że jeśli jakaś się znajdzie, to zostanie przekazana komuś innemu.Sami oddaliśmy nasz generator.W dolinie są domy bez prądu, osoby starsze i chore.– Oczywiście.– Nie mógł tej odpowiedzi nic zarzucić.Była całkowicie rozsądna.Jak wszystko inne.Wiary – powiedział w myśli Bren do zwierząt na ścianie.Cierpliwości.Szklane oczy oddały mu spojrzenie, niektóre gniewne, inne bezwolnie tępe.Można było sądzić, że czekały na myśliwych ze spokojem.Banichi powiedział, że ma coś do roboty – musi napisać sprawozdania.Pewnie ręcznie.A może nie.Przyszedł Djinana i zabrał talerze.Rozpalił lampy naftowe, zdmuchnąwszy świece na kandelabrach w jadalni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl