[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Topór wyfrunął mu z ręki.Pożeglował w ciemność, roztrzaskał przednią szybę w ciężarówce na dole.Z jakąś przedziwną gracją Dawson wykręcił pirueta, upadł na Paula.Combat magnum, wirując, podążył śladem topora.Sczepieni ramionami, objęci, runęli z dachu.W tropikalnej ulewie szczyt dzwonnicy był ciemny.Klinger dojrzał jednak, że jest tam tylko mała Annendale.Niemożliwe.Siedziała na platformie, zwrócona plecami do muru.I spoglądała na niego ze zgrozą.Co jest, u diabła?Powinny być dwie.Dzwonnica o powierzchni dziewięciu stóp kwadratowych nie dawała szans na zabawę w chowanego.To, co widział, musiało mu starczyć za prawdę.Ale powinny być dwie.Grom zakołysał nocą i cienkie jak żyletki białe pioruny dźgnęły ziemię.Wiatr zahuczał w otwartym pomieszczeniu.Stanął nad dziewczynką.- Proszę.- spoglądała na niego w górę; mówiła trzęsącym się głosem.- Proszę.nie.zastrzel.mnie.- Gdzie druga? - zapytał Klinger.- Gdzie poszła?- Hej, szefie - odezwał się nagle jakiś głos.Za nim.A więc usłyszały, jak wchodził po schodach.Były gotowe i czekały.Poczuł gorzki smak w ustach, dreszcz przebiegł mu po plecach.Zdał sobie jasno sprawę, że nie uratuje już własnej skóry, odwrócił się jednak, by spojrzeć niebezpieczeństwu w twarz.Za nim nie było nikogo.Następna błyskawica rozświetliła czarną noc, potwierdzając, że wzrok go nie myli - na platformie był tylko on i dziecko.- Hej, szefie.Podniósł głowę do góry.Nad nim, niby monstrualny nietoperz, zwisała czarna kobieca postać.Jenny Edison.Nie mógł dojrzeć twarzy, ale nie miał wątpliwości, kim jest ta osoba.Tak napawał się własnym sprytem, a ona usłyszała go wchodzącego po schodach.Wdrapała się na dzwon, złapała za stalowe rusztowania, oparła o dach, najwyższy punkt łuku.Sześć stóp nad podłogą, jak cholerny gacek.To już dwadzieścia siedem lat od Korei, pomyślał.Za stary jestem na wypady komandosów.Za stary.Nie widział broni, ale wiedział, że spogląda w wylot lufy.Za jego plecami mała Annendale cofnęła się z linii ognia.To stało się zbyt szybko, zbyt szybko.- Przyjemnej podróży, draniu - powiedziała córka Edisona.Nigdy nie dane mu było usłyszeć strzału.Dawson wylądował na plecach w połowie rampy.Paul, złapany w niezdarny, ale skuteczny uścisk, wylądował na Dawsonie, pozbawiając oddechu przeciwnika i siebie.Po trwającym długą chwilę dygocie taśmociąg dostosował się do ciężaru.Szybko poniósł ich głowami w przód w kierunku otwartej paszczy pieca.Chwytając powietrze, bez sił, Paul uniósł głowę z ciężko pracującej piersi Dawsona.Zobaczył przed sobą, w odległości trzydziestu jardów, okrąg żółtych, pomarańczowych i czerwonych płomieni, migających niczym światła piekła.Dwadzieścia pięć jardów.Bez tchu, z raną postrzałową w ramieniu, kontuzjowany uderzeniem w głowę podczas upadku na rampę, Dawson nie od razu przejawił chęć do walki.Ciężko oddychał, krztusił się gęsto padającym deszczem, prychał wodą, lejącą mu się do nosa.Taśmociąg klekotał, szedł w górę.Dwadzieścia jardów.Paul próbował się stoczyć ze śmiertelnej drogi.Dawson trzymał go zdrową ręką za koszulę.Piętnaście jardów.- Puść.ty.draniu! - Paul się obracał, wykręcał, ale nie miał siły się uwolnić.Palce Dawsona były jak szpony.Dziesięć jardów.Resztką sił Paul podniósł rękę do góry i pięścią uderzył Dawsona w twarz.Dawson puścił koszulę.Pięć jardów.Pojękując, palony żarem, Paul rzucił się z rampy na prawo, w dół.Jak daleko jest do ziemi?Spadł zdumiewająco łagodnie na posłanie z chwastów i mułu na brzegu zbiornika.Kiedy uniósł głowę, zobaczył Dawsona - w delirycznym stanie, do końca nieświadomego niebezpieczeństwa - jak wpada głową w przód w trzeszczącą, skwierczącą, szalejącą otchłań pełną ognia.Jeżeli krzyczał, głos zagłuszył huk gromu, grzmiący niczym uderzenie cymbałów.ZAKOŃCZENIENiedziela, 27 sierpnia 19775.00Stołówka w osiedlu drwali miała kształt prostokąta: osiemdziesiąt na czterdzieści stóp.Sam i Rya siedzieli przy stole jadalnym na końcu długiego pomieszczenia.Pojedynczy szereg zmęczonych drwali ciągnął się wzdłuż stołówki aż za drzwi w drugim krańcu.Mężczyźni kolejno podchodzili do stołu.Sam za pomocą programu Klucz-Zamek wszczepiał im w pamięć nowe, inne wspomnienia, a Rya wykreślała nazwiska z listy.Miedzy trzydziestym a trzydziestym pierwszym nazwiskiem spytała Sama:- Jak się czujesz?- A jak ty się czujesz?- To nie mnie postrzelono.- Też zostałaś zraniona.- Czuję tylko.że urosłam.I smutek.- Smutek?- Tak, ponieważ już nigdy nie będzie tak, jak było.Przenigdy.- Wargi jej zadrżały.Chrząknęła.- No i jak twoja noga?- Dłuższa o jard.Pociągnął ją za podbródek.Pociągnęła go za brodę.Udało mu się wywołać na jej twarzy uśmiech, a to było lepsze lekarstwo niż antybiotyki doktora Troutmana.6.30Burzowe chmury rozpędził wiatr.Ranek przyniósł upragnione promienie jesiennego światła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl