[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dobry, stary Murgen, powi­nien jechać na czele, gdzie będzie pierwszym, któremu skopią łeb, ale tylko dlatego, że Kapitan musiał czekać na żołnierzy, żeby zreperowali drogę tak, by mogły przejechać po niej wozy.- Przepraszam.Przepuście mnie - powiedziałem, kiedy gramoliłem się obok braci inżynierów.- Zróbcie dobrą robotę, żeby nie trzeba jej było powtarzać, kiedy będziemy wracać.Ludzie stali dookoła i przyglądali się.Budowanie nie należało do ich obowiązków.I aż do dzisiejszego dnia nie czuli najmniejszej potrzeby nauczenia się tego fachu.Łabędź zwrócił się do mnie:- Przytroczenie tych noszy do konia okazało się zupełnie niezłym pomysłem.- Mather jednak pracował.Cordy Mather był porządnym człowiekiem.Zastanowiłem się przelotnie, czy Radisha tęskni za nim.Ciekawe, czy dużo czasu spędza na zastanawianiu się, dlaczego nie wrócił.Nie przypuszczam, żeby stało się tak przez wzgląd na Prahbrindraha Draha.Jednak żadne z moich “nie” i tak nie miało najmniejszego zna­czenia.Duszołap była już obudzona i czujna.Spojrzała mi w oczy.Przy­puszczam, że uśmiechnęłaby się, gdyby potrafiła poruszać wargami.Powiedziałem jej:- Chcę dostać z powrotem Śpiocha.- Nie odpowiedziała.Przez chwilę leżała spokojnie, a potem mrugnęła do mnie.Kiedy już dogoniłem Starego i przestałem dyszeć, wykrztusiłem:- Czy wysłałeś kogoś, aby się rozejrzał w miejscu, gdzie jak sądzę, widziałem mego konia?- Posłałem cały oddział.Wyruszył w tej samej chwili, kiedy my wyjeżdżaliśmy.- Spojrzał na przebytą drogę.- Dlaczego trwa to tak długo?- Sami generałowie i żadnych żołnierzy.- Pani, jak zauważyłem, zawróciła wierzchowca i teraz oglądała świat z nowego punktu obser­wacyjnego.Ludzie już pracowali w Przeoczeniu.Wszędzie dym unosił się znad ognisk, przy których gotowano strawę.Większość z najbardziej wysuniętych na zachód należała do mieszkańców Ziem Cienia, którzy powoli wracali na tereny uprawne.Niebo zaciągnięte było chmurami.Zapowiadało się na deszcz.- Co to jest? - zapytał Konował.- Co jest co?- Tam, w dole.Na drodze wiodącej do twojego obozu.- Masz lepsze oczy.Widzę.Mały tuman kurzu.- Ktoś, być może kilku ktosiów zmierzało do mojego obozu.Znajdowali się zbyt daleko, by wyróżnić szczegóły.Ale najwyraźniej spieszyło im się.Wozy zaczęły się toczyć po drodze.Clete, Longo i Loftus głośno sobie gratulowali.Kozły beczały.Woły skarżyły się ciężkim rykiem.Ludzie przeklinali.Kolumna popełzła naprzód.- Prowadź, Chorąży - oznajmił Konował.- I nie zapominaj, że te kozły potrafią biec równie szybko jak ty.- Nałożył swój hełm.Zaklęcia na jego zbroi obudziły się do życia.Rozpocząłem marsz, trzymałem wzniesiony sztandar.Wiedziałem z góry, że będzie cholernie ciężko, zanim wszystko dobiegnie do końca.Mój plecak już był ciężki.Poruszyłem ramionami i próbowałem wygodniej ułożyć paski.Wszedłem na równinę i postawiłem stopy na drodze.Przede mną postawione na sztorc kamienie odbijały iskry, nawet mimo tego, że słońce skryło się za chmurami.Ziemia zadrżała, gdy Konował i Pani znaleźli się za moimi plecami.Upadłem na jedno kolano, ale nie było to żadne porządne trzęsienie.W rzeczy samej ledwie wyczuwalne.Zaambarasowany powstałem i ru­szyłem znowu przed siebie.- Pierwsze od bardzo już długiego czasu - wyjaśniłem Thai Deiowi.- Spadło na mnie zupełnie znienacka.Pani i Stary nie wydawali się szczególnie zmartwieni, uznałem więc, że i ja nie powinienem.101.Od momentu, w którym wszyscy znaleźli się na powierzchni równi­ny, podróż stała się spokojna i cicha.Wszyscy byliśmy nadto zdenerwo­wani, żeby rozmawiać.Jednak po przebyciu jakiejś mniej więcej mili, Pani powiedziała:- Ostrzeż wszystkich, aby nie opuszczali drogi.Dopóki będziemy się jej trzymali, nic nam się nie stanie.Konował uniósł dłoń, dał sygnał do zatrzymania.Wsparłem koniec Lancy w powierzchnię drogi.Cholera, ta rzecz z każdą chwilą stawała się coraz cięższa.Stary wysłał przestrogę Pani wzdłuż kolumny.Nie zadawał jej żadnych pytań.Nie chciał jej rozpraszać.Co z kolei zapew­ne oznaczało, że jest całkowicie skupiona.Wkrótce po podjęciu wędrówki, dotarliśmy do miejsca, gdzie droga rozszerzała się i tworzyła wielki krąg.Miejsce na rozbicie obozu, jak zrozumiałem.Pani, jedną ze swych rzadkich uwag, potwierdziła moje przypuszczenia.Ktokolwiek stworzył tę równinę, doskonale zdawał so­bie sprawę z jej niebezpieczeństw.Było niemalże południe, kiedy dotarliśmy w końcu do jednego ze stojących kamieni, który znajdował się wystarczająco blisko drogi, by­śmy mogli go sobie dokładnie obejrzeć.Był zrobiony z takiego samego rodzaju skały jak powierzchnia równiny.Źródłem iskier były metalowe, osadzone w kamieniu symbole.Bez wątpienia były to litery jakiegoś języka, ale ani ja, ani nikt inny nie potrafił ich odczytać.“Jest to rodzaj nieśmiertelności”.Aż podskoczyłem.Pani powiedziała:- W tym miejscu żyje wielka potęga.- Nie ma wątpliwości.Ziemia zadrżała ponownie, nie silniej niż poprzednim razem, ale wystarczająco, by wszyscy zrobili się nerwowi.Te drgania mogły zwia­stować coś znacznie bardziej potężnego.Chociaż, jak zauważyłem, żadna z kolumn nie została obalona przez żadne z trzęsień ziemi, z jakimi mie­liśmy do czynienia w ostatnich latach.Konował nie zwracał szczególnej uwagi na kamień.Wciąż patrzył przed siebie.Teraz jasne już było, że rzeczywiście jest to jakaś masywna bu­dowla górująca w oddali ponad lasem kamieni.Powoli zaczynała wyglą­dać w naszych oczach tak, jakby przewyższała rozmiarami Przeoczenie.Stary przez cały dzień narzucał ostre tempo, siebie nie oszczędzał również.Uwolnił mnie od sztandaru, zatknął koniec jego drzewca w strze­mię.Na koniec wreszcie dał rozkaz do zatrzymania w jednym z tych wielkich kręgów, które w pięciomilowych odstępach znaczyły drogę.Zatrzymał się jednak tylko dlatego, że Pani nalegała, iż nadszedł już czas.Sam najwyraźniej miał ochotę iść dalej.Jednak kolumna była obec­nie rozciągnięta na całe mile, zwierzęta zaś potrzebowały wypoczynku i wody bardziej jeszcze niż ludzie.Zerknąłem w niebo, na zaciągające je chmury, wciąż zastanawiałem się, czy będzie padać i czy uda nam się zebrać odrobinę chociaż desz­czówki.Wzięliśmy ze sobą sporo wody, jednak zwierzęta piły bardzo dużo, miałem więc wrażenie, że spragnieni będziemy znacznie szybciej, niż zgłodniejemy.Kapitan zdjął hełm i co bardziej niewygodne części swej zbroi.Znacz­nie mniejszą przywiązywał wagę do swego awatara Stwórcy Wdów niż Pani do swojego.Ona jednak również rozprostowała kolana, aby było jej wygodniej, a potem także pozbyła się swego hełmu i potrząsnęła gło­wą, rozsypując włosy.Konował wpatrywał się w dal.Potem zapytał:- Rozumiesz coś z tego miejsca?- Spoczywa tu wielka moc [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl