[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nadchodzi kom­pania.Pies Zabójca Ropuch leżał w wejściu do namiotu i węszył.Nasłuchiwałem chwilę.Nic.Jednak nie miałem powodu, by nie wierzyć mu na słowo.Lepiej być ostrożnym niż martwym.— Co u Goblina i Jednookiego?— Jeszcze nie skończyli.— O rany.— Sięgnąłem po ubranie i broń.— Pójdę ich wytropić — powiedział Tropiciel.— Spróbuję ich odstraszyć albo odciągnąć.Ostrzeż pozostałych i bądźcie gotowi do ucieczki.— Razem z kundlem wymknął się z namiotu.Przeklęta bestia okazała nawet trochę życia!Nasz szept obudził Pudełko.Żaden z nas nie odezwał się.Zastanawiałem się, czy zaryzykuje ucieczkę.Narzuciłem koc na głowę i wyszedłem.Kiedy zajrzałem do drugiego namiotu, obaj czarownicy byli w transie.— Cholera.Co teraz? — Zebrałem się na odwagę, by zbudzić Jednookiego.— Jednooki — odezwałem się łagod­nie.— To ja, Konował.Mamy kłopoty.Otworzył zdrowe oko.Przez moment wyglądał na zdezorien­towanego.— Co tu robisz? — zapytał w końcu.— Mamy kłopoty.Tropiciel mówi, że ktoś kręci się po lesie.Nagle rozległ się krzyk.Jednooki aż podskoczył.— Moc! — Splunął.— Co jest, do diabła?— Co to było?— Ktoś wyrwał się z kręgu zaklęć.Być może jeden ze Schwytanych.— Możesz szybko wydobyć Goblina?— Mogę.— Kolejny krzyk odbił się echem wśród drzew.Brzmiała w nim rozpacz i cierpienie.— Wydostanę go.— Po­wiedział to tak, jakby stracił już nadzieję.Tak — myślałem.To musiał być Schwytany.Zwęszył nasze ślady i chciał nas podejść.Ale krzyki.Pierwszy mógł wyrwać się z ust kogoś trafionego przez Tropiciela.A drugi? Czyżby Tropiciel oberwał? To nie był jego głos.Jednooki położył się i zamknął oko.Za moment znów był w transie, choć jego twarz zdradzała podświadomy strach.Był dobry, skoro potrafił znieść takie napięcie.W oddali rozległ się trzeci krzyk.Zaniepokojony, przy­sunąłem się do wyjścia i wyjrzałem na zewnątrz, lecz niczego nie zobaczyłem.Kilka minut później Goblin poruszył się.Wyglądał okropnie.Zmusił się do wstania, choć jeszcze nie był na to gotowy.Przez cały czas otwierał i zamykał usta.Miałem wrażenie, że chce mi coś powiedzieć.Jednooki wrócił po nim, ale o wiele szybciej doszedł do siebie.— Co się stało? — zapytał.— Kolejny krzyk.— Rzucamy wszystko i biegniemy tam?— Nie możemy.Część tych rzeczy musimy dowieźć z po­wrotem na Równinę.Inaczej możemy poddać się już tutaj.— Dobra.Pozbieraj swoje rzeczy, a my zajmiemy się swoimi.Niewiele rozpakowałem, więc zabrało mi to tylko chwilę.Nagle coś ryknęło wśród drzew.Zamarłem.— Co u diabła? — Tak ryczeć mogło tylko coś cztery razy większego od lwa.Po chwili rozległy się wrzaski.To bez sensu.Kompletnie bez sensu.Potrafiłem wyobrazić sobie Tropiciela walczącego ze Strażnikami, jak czart z piekła rodem, ale nie wtedy gdyby mieli ze sobą jednego ze Schwytanych.Goblin i Jednooki zjawili się, kiedy zacząłem zwijać namiot.Goblin nadal wyglądał, jakby wrócił z piekła.Jednooki niósł połowę jego wyposażenia.— Gdzie jest dzieciak? — zapytał.Nie zwróciłem uwagi na jego nieobecność.Ale też wcale mnie nie zdziwiła.— Odszedł.Jak zamierzacie nieść Kruka?W tym momencie z lasu wyłonił się Tropiciel.Jego ubranie było trochę poszarpane, ale poza tym był cały i zdrowy.Pies Zabójca Ropuch krwawił obficie, a mimo to wydawał się żwawszy niż kiedykolwiek przedtem.— Zabierajmy go stąd — powiedział Tropiciel i chwycił jeden koniec noszy.— Twoje wyposażenie.— Nie ma czasu.— A co z wozem? — Podniosłem drugi koniec.— Zapomnij o nim.Jestem pewien, że go znaleźli.Idziemy pieszo.Ruszyliśmy za nim, pozwalając, by prowadził.— Co to były za ryki i wrzaski? — zapytałem.— Złapałem ich przez zaskoczenie.— Ale.— Nawet Schwytany może być zaskoczony.Oszczędzaj siły.On jeszcze żyje.Przez kilka godzin szliśmy, nie oglądając się za siebie.Tropiciel narzucał tempo.W zakątku mojego umysłu, w którym wciąż urzędował obserwator, zanotowałem, że Pies Zabójca Ropuch z łatwością dotrzymywał nam kroku.Goblin osłabł pierwszy.Raz czy drugi próbował mnie złapać, szukając wsparcia, ale po prostu nie miał siły.Kiedy upadł, Tropiciel zatrzymał się i obejrzał niezadowolony.Pies Zabójca Ropuch również położył się na mokrych liściach, więc Tropiciel wzruszył ramionami i położył swój koniec noszy.Odetchnąłem z ulgą.Nosze wydawały się coraz cięższe.I ten przeklęty deszcz i błoto.Nie miałem na sobie suchej nitki.Bogowie, bolały mnie ręce i ramiona.Miałem wrażenie, że ogień trawi mi mięśnie aż do karku.— Ten pomysł nie sprawdzi się — powiedziałem, kiedy już złapałem oddech.— Jesteśmy za starzy i za słabi.Tropiciel obserwował las.Pies Zabójca Ropuch wstał i wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze.Wystarczająco długo walczyłem z chęcią obejrzenia się za siebie, próbując domyślić się, w jakim kierunku uciekamy.Oczywiście, na południe.Nie było sensu kierować się na północ, a wybierając wschód lub zachód doszlibyśmy do Krainy Kurhanów lub rzeki.Lecz jeśli dalej będziemy zmierzać na południe, dotrzemy do starej drogi z Wiosła wiodącej tuż obok Wielkiej Tragicznej, a tamta okolica na pewno była patrolowana.Kiedy wreszcie wyrównałem oddech na tyle, że przestał świstać mi w uszach, usłyszałem szum rzeki.Dzieliło nas od niej nie więcej niż sto jardów.Tropiciel otrząsnął się z zamyślenia.— Oszustwo.Jedno wielkie oszustwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl