[ Pobierz całość w formacie PDF ] .W ciągu dwóch dni spotkałem się z czterema komórkami, jako “towarzysz Bork” w makijażu, kimonie i tabi, a jeśli był wśród nich szpieg, nie sądzę, żeby rozpoznał we mnie Manuela O’Kelly’ego.Byłem wszechstronnie obryty, znałem mnóstwo cyfr i prognoz, mówiłem zaś tylko o jednym: o klęsce głodu w 82, za sześć lat.- Wy w Hongkongu macie szczęście, nie poczujecie tego tak szybko.Ale teraz, kiedy macie tu kolejkę, zobaczycie, że coraz więcej ludzi będzie się tu przestawiać na pszenicę i ryż i wysyłać je do wyrzutni.Przyjdzie i na was kolej.To ich poruszyło.Stara organizacja, z tego co zobaczyłem i o czym mi opowiadano, posługiwała się głównie retoryką, pieśniami masowymi i emocjami, jak Kościół.Ja powiedziałem po prostu:- Tak to wygląda, towarzysze.Sprawdźcie moje obliczenia; zostawię wam wszystkie dane.Z jednym towarzyszem spotkałem się na osobności.Kitajski inżynier może skopiować wszystko, jeśli tylko dobrze się temu przyjrzy.Spytałem go, czy widział kiedyś karabin laserowy na tyle lekki, żeby można go nosić na ramieniu.Nie widział.Zauważyłem, że w dzisiejszych czasach dzięki paszportom trudno jest coś przeszmuglować.Zamyślił się i odparł, że diamenty są bardzo małe - i że w przyszłym tygodniu jedzie do Luna City odwiedzić kuzyna.Powiedziałem, że wujek Adam ucieszyłby się z jego telefonu.W sumie była to bardzo owocna podróż.W drodze powrotnej zatrzymałem się w Nowymlenie, żeby sprawdzić, jak spisuje się pewien staroświecki “Foreman” na taśmę perforowaną, którego jakiś czas temu remontowałem, potem zjadłem lunch i napotkałem ojca.Bardzo się lubimy, ale nie rozpaczamy, jeśli nie zobaczymy się przez parę lat.Pogawędziliśmy sobie przy piwie i sandwiczu, a kiedy wstawałem, powiedział:- Fajnie, że się spotkaliśmy, Mannie.Wolna Luna!Powtórzyłem to, bo bałem się milczeć.Mój rodziciel to najbardziej apolityczny cynik na całym świecie; jeśli on publicznie mówi coś takiego, to nasza kampania nie idzie na marne.Przybyłem więc do L-City z podbudowanym morale i niezbyt zmęczony, bo drzemałem od Torricelliego.Z Południowej Stacji poszedłem przez Obwodnicę, potem na dół, do Dolnej Alei, bo nie chciałem przedzierać się w drodze do domu przez tłumy na Promenadzie Carvera.Po drodze zajrzałem do sądu sędziego Brody’ego, żeby się z nim przywitać.Brody to mój stary kumpel, łączy nas też amputacja.Kiedy stracił nogę, został sędzią i miał spore powodzenie; w tamtych czasach nie było chyba w L-City innego sędziego, który nie musiałby dorabiać sobie jakąś fuchą, choćby bukmacherką czy ubezpieczeniami.Jeśli dwóch facetów poddawało swój spór pod osąd Brody’ego, a on nie mógł ich przekonać, że jego decyzja jest sprawiedliwa, to oddawał im honoraria i, jeśli chcieli się bić, za darmo sędziował w pojedynku - i aż do ostatniej chwili usiłował ich namówić, żeby nie używali noży.Nie było go w sądzie, choć na stole leżał biret.Chciałem wychodzić, ale w drzwiach pojawiła się grupka stiliagów.Była z nimi dziewczyna, a wlekli jakiegoś starszego od nich faceta.Był nieco pokiereszowany, a jego ubranie miało w sobie to nieuchwytne coś, co mówi “turysta”.Nawet wtedy przyjeżdżali do nas turyści.Może nie hordami, ale całkiem sporo.Przylatywali z Ziemi, tydzień mieszkali w hotelu i wracali tym samym statkiem, czasami siedzieli do odlotu następnego.Po paru dniach zwiedzania i po obowiązkowym kretyńskim spacerze po powierzchni większość z nich wypełniała pobyt hazardem.Większość Lunatyków ignorowała ich i tolerowała ich dziwactwa.Jeden chłopak, najstarszy, może osiemnastoletni, chyba wódz, powiedział do mnie:- Gdzie jest sędzia?- Nie wiem.Nie tu.Zagryzł wargi, zbity z pantałyku.- O co chodzi? - zapytałem.- Chcemy wyeliminować tego kolesia - powiedział spokojnie.-Ale niech zatwierdzi to sędzia.- Przejdźcie się po pubach w okolicy - poradziłem.- Na pewno go znajdziecie.Może czternastoletni chłopak odezwał się:- Hej! Pan jest gospodin O’Kelly?- Owszem.- Może pan by rozsądził?Najstarszemu jakby ulżyło.- Czy zechciałby pan, gospodin?Zawahałem się.Oczywiście zdarzało mi się już sądzić, jak wszystkim.Ale nie lubię odpowiedzialności.Jednakowoż zrobiło mi się trochę chłodno, kiedy usłyszałem, że te młodzieniaszki myślą o wyeliminowaniu turysty.Porobią się od tego plotki.Zdecydowałem się.Powiedziałem więc do turysty:- Uznaje mnie pan za swojego sędziego? Był zaskoczony.- Czy mam jakiś wybór?- Oczywiście - powiedziałem cierpliwie.- Przecież nie będę pana słuchał, jeśli nie chce pan uznać mojego osądu.Ale nie przymuszam pana.Chodzi o pana życie, nie o moje.Był bardzo zaskoczony, ale nie przestraszył się.Zabłysły mu oczy.- Moje życie, mówi pan?- Tak mi się wydaje.Słyszał pan, że chłopaki chcą pana wyeliminować.Może wolałby pan zaczekać na sędziego Brody’ego?Nie zastanawiał się.Uśmiechnął się i powiedział:- Uznaję pana za mojego sędziego, sir.- Jak pan sobie życzy.- Spojrzałem na najstarszego chłopaka.-Kto wnosi skargę? Tylko ty i twoja przyjaciółka?- Och, nie, sędzio, my wszyscy.- Nie jestem jeszcze waszym sędzią.- Rozejrzałem się.- Czy wszyscy chcecie, bym osądził?Skinęli głowami; nikt nie powiedział “nie”.Wódz spojrzał na dziewczynę i dodał:- Lepiej się odezwij, Tish.Czy uznajesz sędziego O’Kelly’ego?- Co? Och, pewno! - Była to taka dość bezbarwna laleczka, choć ładnie zaokrąglona, może czternastoletnia.Z takich biorą się panienki na godziny, i ta też może tak skończyć.Jedna z tych, co wolą rządzić bandą stiliagów, niż wślubić się w solidne małżeństwo.Nie mam żalu do stiliagów; uganiają się po korytarzach, bo jest u nas za mało kobiet.Cały dzień pracują, a wieczorem nie mają po co wracać do domu.- Okay, sąd uznany i wszyscy zastosują się do mojego wyroku.Uzgodnijmy honorarium.Na ile was stać, chłopcy? Pamiętajcie, że sprawy o eliminację nie sądzi się za parę groszy.Więc wyciągajcie portfele, bo go ułaskawię.Wódz zamrugał, naradzili się szeptem.Po chwili odwrócił się do mnie i powiedział:- Nie mamy wiele.Czy zgodzi się pan na pięć dolarów z Kongu od łebka?Razy sześć.- Nie.Za taką sumę nie wypada wnosić o eliminację.Znów się naradzili.- Pięćdziesiąt dolarów, sędzio?- Sześćdziesiąt.Po dziesięć od łebka.I dziesięć od ciebie, Tish - powiedziałem do dziewczyny.Zrobiła zaskoczoną i oburzoną minę.- No, śmiało! - powiedziałem.- ZWTP.Zamrugała i sięgnęła do sakwy.Miała pieniądze; takie zawsze je mają.Zebrałem 70 dolarów, położyłem je na stole i powiedziałem do turysty:- Wypłaci pan tyle?- Słucham?- Dzieciaki płacą za osąd siedemdziesiąt dolarów hongkongijskich.Powinien pan wypłacić tyle samo.Jeśli pan nie może, to niech pan otworzy sakwę i pokaże nam, i będzie mi pan dłużny.Ale taka jest pana porcja.- Dodałem: - Całkiem tanio, jak za tak poważną sprawę.Ale dzieciaki nie śmierdzą groszem, więc to i dla pana okazja.- Rozumiem.Chyba już rozumiem.- Wypłacił 70 hongkongij-skich.- Dziękuję - powiedziałem.- Czy któraś ze stron życzy sobie ławy przysięgłych?Oczy dziewczyny zabłysły.- Pewno! Niech będzie jak trzeba.- W tych okolicznościach chyba się przyda - rzekł Ziemniak.- Jak pan sobie życzy - zapewniłem go.- Chce pan obrońcę?- Cóż, adwokat też byłby nie od rzeczy.- Powiedziałem “obrońcę”, nie “adwokata”.Nie mamy adwokatów.Znów zrobił zachwyconą minę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|