[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Coś ty powiedział, Iruś? Robotę rzucić? Jaki ty jednak, cholera, głupi jesteś, wy wszyscy jacy głupi jesteście! - krzyczał, aż huczało pod wysokim sufitem.- Czyli kierować sobą doraźnie, według własnego widzimisię? Tak byście, cholera, chcieli? A wyższy cel? Są sprawy ważniejsze niż zmęczenie, brak wygód.- Jaki wyższy cel? Jakie sprawy? - Irek wybuchł śmiechem.- Jak tak mówisz, to wybacz, ale kiszki stają dęba.Co to ten wyższy cel? Powinność patriotyczna, nakaz partyjny czy tylko pieniądze na następną ratę za tapczan i odkurzacz?- Kpisz, kpisz.Będziesz, cholera, żałował, że kpisz.Nie forsa, nie żaden tam nakaz, tylko sens życia.Sens życia, zrozumiałeś? Nie można żyć od przypadku do przypadku, jak, cholera, zwierzątko, wybuchać głupią radością, gdy nic się nie dzieje i nic nie grozi, albo uciekać do nory, gdy się dostanie po nosie.Trzeba coś realizować, wypełniać, rozpoczynać i kończyć, konkretne sprawy pozostawiać za sobą i takież same konkrety mieć przed sobą.Męczę się, cholera, tęsknię, narzekam, ale tyle mam satysfakcji, wypełniam zadania, współtworzę całość jakiegoś większego zamierzenia.O, popatrz sobie!Wyjął z teczki złożony papier i rozpostarł go przed oczami Irka.Widniały tam tabelki gęsto wypełnione maszynowym pismem, fioletowe pieczątki podłużne i okrągłe oraz zamaszyste podpisy.Niestety, Irek nie mógł odcyfrować ani jednego zdania, wyrazy rozpadały się, litery rozmazywały i ulatywały gdzieś w przestrzeń.- Co to znowu jest? - zapytał zniecierpliwiony.- „Plan działań kontrolnych na miesiąc listopad” - ojciec w skupieniu przeczytał nagłówek dokumentu.- Rozpisana na daty, miejsca, polecenia zasada mojego szczęścia, schemat, który mi, cholera, pozwala być człowiekiem, jasno patrzeć na świat i odczuwać do człowieczeństwa ogromny szacunek.Woda zaczęła bulgotać.Usiedli obydwaj przy herbacie zaparzonej w grubych szklankach.Ojciec na powrót zmalał, wyjął z szuflady pokrojony chleb i wolno smarował kuchennym nożem, odwiniętym z wytłuszczonego papieru.- Wczoraj dostałem pasztetową w Bisztynku, jedz, Iruś, spróbuj, smaczna, jeszcze świeża, za oknem trzymałem, a w nocy było zimno.Irek nie poczuł jednak żadnego smaku, tylko kleista masa zalepiła mu usta.Tymczasem na ulicy rozpoczął się już nowy dzień.Po bruku kłapały kopyta, dzwoniły żelazne koła wozów, przejeżdżały hałaśliwe motocykle i smrodzące spalinami samochody ciężarowe.Słychać było tupot kroków, mimo zamkniętego okna docierała na piętro mieszanina głosów damskich i męskich.- Nigdy się nie dogadamy, tatuś.Nie chciałbym, żeby moim życiem rządził jakiś papier, plan, na bieżąco podejmowane czyjeś decyzje i zalecenia, choćby najmądrzejsze.Już nie z tej gliny jestem.Ty myślisz zupełnie inaczej, nie zrozumiesz.Twoje „być sobą” i moje „być sobą” to dwa różne „być”.Zachodni wiatrspienione goni fale.- nie wiadomo skąd, zza ściany, z góry albo z dołu, dobiegła melodia i strzępy słów szlagieru.Ojciec nie odpowiadał, kręcił się po pokoju, zbierał do aktówki wszystkie rzeczy, czasem podchodził do stołu i parząc język, pociągał szybkie łyki herbaty, włożył wreszcie płaszcz, sapiąc; spojrzał na Irka, rozejrzał się po pokoju.- Muszę już.Kiedy to się, cholera, skończy, kiedy skończy?.Żyję w pociągach i hotelowych pokojach, jutro Gołdap, pojutrze Ełk, potem Wydminy, Sępopol, Węgorzewo, Korsze.Czyja w ogóle wrócę z tej cholernej podróży, czy nie roztopię się gdzieś po drodze, nie wchłonie mnie materac hotelowego łóżka albo ściana wagonu, do której się, cholera, przytulam, gdy chcę spać.Tak bym wrócił już do domu, wyciągnął się przed telewizorem, cholera, totolotka wypełnił spokojnie, dobrej herbaty się napił.A tu trzeba jechać i jechać, i jechać.Końca, cholera, nie ma.Posiedź tutaj sobie, Iruś, popij jeszcze, jak chcesz, albo się zdrzemnij trochę, tu nikt nie przyjdzie, nikt nie przeszkodzi.Zejdź potem, jak otworzą restaurację, zamów ogórkową i pyzy z kapustą, całkiem niezłe, wczoraj jadłem, nawet mi się, cholera, nie odbijało.Machnął swoim zwyczajem ręką na pożegnanie i wyszedł, przyciskając do piersi aktówkę.Ortalionowy płaszcz z paskiem, swobodnym półkolem zwisającym poniżej pleców, zniknął za zamkniętymi drzwiami.Można było odnieść wrażenie, że czerwona bryła wschodzącego słońca nie opuszcza pacjentów Szpitala Nieustającej Pomocy na żadnym oddziale i piętrze, w najmniejszym zakamarku ukrytym między spiętrzonymi ścianami kompleksu szpitalnych gmachów.Teraz również wypełniała sobą okienny prostokąt i mimo zapory ochronnych szyb Irek obudził się cały skąpany w purpurze.Płomienie rozlewały się na meble, tapety, ogarniały niepozorny kształt śpiącego współtowarzysza, sprawiały, że ramy Babiego lata Chełmońskiego wyglądały jak otwarte drzwiczki pieca.Powietrze było lekkie, świeże, przepojone poranną wilgocią i zapachem sosen.Nie czuł żadnych dolegliwości, tylko delikatne mrowienie łokci i kolan, przeciągał się, szukając nogami tych płatów pościeli, które nie przylegały w czasie snu do ciała i wobec tego pozostawały przyjemnie chłodne.Po długich chwilach takiej rozkoszy wstał bez trudu i żadnego bólu.Gdyby okna dawały się otwierać, pewnie oparłby się na parapecie, aby jutrzenki blask duszkiem pić, jak w starej piosence.Mógł jednak tylko popatrzeć przez szybę na wyrudziały od słońca, rozległy jak boisko trawnik, zakończony bardzo wysokim, półprzejrzystym parkanem, znad którego wyrastały wierzchołki leśnych drzew.Z korytarza dobiegły odgłosy intensywnego wysiłku fizycznego, sapanie, ciężkie westchnienia i szuranie po posadzce.Irek wyjrzał przez szparę.Ten sam co wczoraj gość, podobny do zużytego grzebienia, wykonywał poranną gimnastykę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl