[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od pierwszej chwili wielebny był dla niej po prostu Andrew.Nawet gdy siedziała jeszcze w ławce, ignorując manewry Malcolma; nawet nim zdążyła zamienić z nim choćby słowo.Andrew.Andrew przeleżał trzy tygodnie w chacie dzikusa, prosząc Boga, by uwolnił go od majaków wywołanych atakiem malarii.Andrew widział tubylcze kobiety z Asamu, bezwstydnie odsłaniające własną nagość, i nakazał im się okryć.Andrew wyleczył je z choroby, czym przysporzył sobie śmiertelnego wroga w osobie miejscowego czarownika.Ten zebrał jad grzechotnika i potrząsając ogonem gada, usiłował rzucić klątwę na potężnego białego demona, który zniszczył jego prestiż.Andrew własnymi rękami ścinał drzewa w dżungli i zbudował kościół misyjny, który po raz pierwszy w historii głosił słowo boże w tym zapomnianym zakątku Imperium.Opowiadał o tym wszystkim z cudowną pokorą.To był jego obowiązek, sprawdzian siły chrześcijańskiej wiary, czyn naturalny u kogoś, kto miał szczęście narodzić się w wiedzy o boskim miłosierdziu.Kiedy skończył i poprosił obecnych o wspólne odśpiewanie krótkiego hymnu, Elspeth śpiewała tak głośno i entuzjastycznie, że ludzie siedzący z przodu odwrócili się w jej stronę.Później Malcolm snuł się smętnie przy wyjściu, a Elspeth stała przy pulpicie i przestępując z nogi na nogę, zadawala mówcy dziesiątki pytań, aż wreszcie spytała, czy nie miałby nic przeciwko zaproszeniu na herbatę do domu jej ojca.Kiedy następnej wiosny Petie i Susan brali ślub, Andrew i Elspeth Macfarlane’owie byli już na statku płynącym do Indii.Początkowo radość przeważała nad rozczarowaniami.Niezłomna wiara Andrew czyniła świat miejscem pewnym i bezpiecznym.Jego surowe zasady i stanowcze stwierdzenia, co jest grzechem, a co jedyną drogą dla chrześcijanina, dawały jej siłę i zapewniały ochronę.Elspeth kochała jego spaloną słońcem skórę, surową patriarchalną twarz, nawet sposób, w jaki nocami oblewał go pot, gdy malaria przypominała o sobie kolejnym atakiem.W zaciszu małżeńskiej sypialni jej osiemnastoletnie ciało doznało objawienia.Mąż egzekwował swoje prawa gorliwie i namiętnie i gdyby nie jego zapewnienia, że tak powinno być, Elspeth uznałaby to za kwintesencję grzechu nieobyczajności.Jej wiara w Andrew była tak mocna, że pozwoliła przełknąć rozczarowanie na wieść usłyszaną w gościnnym pokoiku pani Butler przy kościele św.Pankracego, że nie pojadą do Asamu.Spór Andrew z Towarzystwem Misyjnym zakończył się odwołaniem go z funkcji duszpasterza parafii w dżungli.Poza tym, jak tłumaczył jej łagodnie, tam nie miał już nic do zrobienia.Zadanie utrzymania myśli dzikusów przy Bogu należy do kogoś innego.Teraz obowiązek wzywa go gdzie indziej.Patrząc ponad czarnymi od sadzy dachami King’s Cross, spowitymi londyńską mgłą podbarwioną zielenią, Andrew roztoczył przed Elspeth wizję innego miasta, jeszcze bardziej mrocznego.W slumsach Bombaju mieszkają dusze wołające o słowo Boga, dusze nie mające do zaspokojenia duchowych tęsknot nic prócz trzech milionów hinduskich bożków o szatańskim pochodzeniu.Podczas serii wykładów w rodzinnym kraju Andrew zebrał wystarczającą sumę, by otworzyć misję w samym sercu slumsów, gdzie upodlenie i deprawacja nie mają sobie równych.Poprosił Elspeth, by przemyślała sprawę, zastanowiła się, jaki to zaszczyt nieść prawdziwe chrześcijaństwo w mieście, gdzie sekty czcicieli ognia rzucają swych zmarłych ptakom, a jezuiccy duchowni, o prawie tak bałwochwalczych skłonnościach jak hindusi, wchodzą między biednych i potrzebujących, szerząc wypaczoną wersję nauk Pana.On, Andrew, wie, że czeka ich trudna droga, ale nigdy nie ośmieliłby się prosić Elspeth o towarzyszenie mu w tej podróży, gdyby nie wierzył bezgranicznie w jej hart ducha.Elspeth pochyliła przed nim głowę i oznajmiła, że pójdzie za nim wszędzie.Pierwszy smak rozczarowania poznała kilka tygodni później w trakcie przechadzki po pokładzie parowca w drodze do Indii.Oślepiający blask Morza Czerwonego zmuszał do mrużenia oczu.Gumowe podeszwy jej butów piszczały przy każdym kroku.Mijała właśnie pasażerów pierwszej klasy spoczywających na składanych leżakach i troskliwie obsługiwanych przez młodych stewardów w nakrochmalonych białych uniformach.Kiedy pierwszy raz weszła po kładce na statek i otrzymała listę pasażerów, poczuła dreszcz na samą myśl, że będzie obracać się w towarzystwie tak interesujących i wysoko postawionych ludzi.Urzędnicy państwowi, oficerowie indyjskiej armii, cała arystokracja Imperium.Bardzo szybko dano jej jednak do zrozumienia wymowną ciszą, rozkładem miejsc przy stole i kwaśną uprzejmością, że wbrew temu, w co pozwalał jej wierzyć Andrew, żona misjonarza to niezbyt szanowana pozycja.Kabina drugiej klasy na prawej burcie statku, z gorszej strony, po której zawsze mocniej świeci słońce, naznaczyła ją jako niegodną wspólnych posiłków, a nawet rozmów z ludźmi wysoko urodzonymi czy bogaczami, którzy każdego wieczoru pojawiali się na kolacji w szykownych frakach i, biorąc w posiadanie salę balową, wirowali w tańcu z żonami i córkami w lśniących sukniach.Elspeth przechodziła właśnie obok stadka starszych memsahib, nadzorujących gromadkę pochłoniętych zabawą dzieci, gdy jej uszu dobiegła uwaga wypowiadana krystalicznie czystym angielskim akcentem, zuchwale głośna, bez troski o dyskrecję.- Tam.To ona.- Żona tego szkockiego misjonarzyny? Biedna mała.Ten człowiek wydaje się nieznośny.- Na to wygląda.Arthur mówi, że gada jak najęty.Te słowa nie powinny jej dotknąć, a jednak dotknęły.Dotąd wydawało jej się, że wszyscy widzą Andrew jak ona.Nawet jej przez myśl nie przeszło, że może być nudny.Oczywiście nie wspomniała mu o tym.A kiedy nocą leżała z szeroko otwartymi oczyma, grzebiąc wspomnienie tej chwili głęboko w sercu, powiedziała sobie, że to był test jej wiary, drobna próba zesłana przez Boga.Mimo to nie mogła zapomnieć słów tamtych kobiet.Wtedy jakaś jej cząstka odsunęła się na bok i zaczęła uważnie patrzeć.Bombaj wywołał jeszcze większy wstrząs.Jej wyobrażenia na temat Orientu były bardzo mgliste: jakieś palmy kokosowe, kobiety w jaskrawych szatach.Wiedziała, że miasto będzie strasznym miejscem, ale wyobrażała sobie wszystkie jego okropności jako pasjonujące wyzwanie, któremu trzeba sprostać z zaciśniętymi zębami i modlitwą na ustach.Znikną w starciu z jej szkockim uporem i zdecydowaniem, a miasto przeobrazi się w harmonijny chrześcijański Wschód ciężkiej pracy i uśmiechniętych brunatnych twarzy, jaśniejących bożą światłością.Rzesze tragarzy na Apollo Bunder, setki żebraków szarpiących jej białą bawełnianą suknię, piekielny skwar i obce zapachy były dla niej niczym cios w twarz, wymierzony brudnym czarnym łapskiem.Idąc tuż za Andrew, coraz dalej i dalej, gdzie ulice zamieniały się w cuchnące zaułki, pomyślała, że zaraz zemdleje.I zemdlała pośrodku tłumu.Ocknęła się na zrujnowanym dziedzińcu, który przez następne trzydzieści lat miał być jej domem.Przez długi czas egzystowała jak w półśnie.Całkowicie zdała się na Andrew.Myślała i działała według jego słów, prowadziła dom, mechanicznie stosując się do jego wskazówek.Na ile to było możliwe, nie dopuszczała do siebie przerażającego otoczenia, w jakim przyszło jej żyć.Trzymała je na odległość wyciągniętej ręki niczym powalane łachmany niesione do prania [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl