[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ja wiem, po co ona tu przychodzi - szepnął mi malarz - ja wiem… Ona się boi nocy i siebie.- Nocy i siebie?- Tak… W jej oczach jest wieczysty strach, więc musi widzieć zawsze światło, aby się z mroku nie wyprzędło to, co ją trwoży… Musi widzieć ludzi i światło… Ta kobieta widziała śmierć i czuła na twarzy jej oddech… Albo jeszcze coś okropniejszego…- Co jest okropniejsze nad śmierć? - spytałem cicho.- Nad śmierć? - Wszystko! Ona się chyba śmierci nie boi; człowiek, który by się bał śmierci, a w oczach miał to przerażenie, które ona ma, zabiłby się dawno… Nie zniósłby tego lęku, mając furtkę otwartą… A ona się nie zabije, bo zdaje się, że już nie ma w sobie nic żywego.W tej chwili miałem wrażenie, żeśmy stanęli nad trupem i mówimy o śmierci.- Och! - wstrząsnął się malarz.Piliśmy coraz więcej, nie wiem, z żalu nad tą bladą, cudną kobietą, czy też jakiś nieokreślony niepokój suszył nam wargi.Wrzawa oszołomiła nas do reszty; nie wiedział z nas żaden, co się dzieje poza ścianami; tam pewnie świt złoty spływał ze wzgórz lesistych ku Sekwanie i mącił jej żółte wody, płynące ku morzu i nadaremnie zwalniające biegu w obrębie straszliwego miasta, jak by jak najdłużej płynąć przez nie chciały; pewnie już usnęło święte wzgórze, zmęczone rozkoszą wiosenną, znużone piosenką i marzeniem, albo już zbudziwszy się z krótkiego snu, śpiewa najmilsza montmartrowska czereda, chór obłoconego złotem swym Paryża.Oddech zaparłem w piersi…Spotkałem jej dziwne oczy…Po raz pierwszy obejrzała się po sali, zatrzymując się wzrokiem tu i ówdzie.Spotkała oczy nasze i drgnęła tak samo, jak my.A myśmy, widząc wreszcie na wprost siebie te źrenice tajemne, wpiliśmy się w nie obłąkanym pragnieniem dobycia z nich tego, co w nich było.Uczułem zawrót głowy… Teraz dojrzę… Patrzy w moje oczy bez drgnienia…Na Boga! Nie widzę jej ani jej twarzy śmiertelnie bladej: widzę tylko ogromne, przeogromne oczy, rozgorzałe strachem, zalęknione, jak by zmartwiałe w przerażeniu; zdaje mi się przez chwilę, że nie ma nic naokół, że jest ciemno i strasznie, a wszystką przestrzeń przede mną wypełniły te oczy… te oczy…Wpiłem palce w ramię siedzącego przy mnie malarza i ściskałem je kurczowo… Czułem, że on drży na całym ciele… Ja się bałem…- Te oczy… Te straszne oczy…Zdawało mi się, że za ich szkliwem, które darłem wzrokiem ostrym jak nóż, mieszka strach… Jeśli zerwę tę powłokę szklistą, stanie się coś strasznego; ujrzę tajemnicę człowieka, który ją ukrył na samym dnie serca i łękiem się zdradza.Czułem, że jeśli z tym samym strasznym wysiłkiem będę patrzył dłużej - omdleję… Patrzę jednak i mam wrażenie, że mi powieki mdleją, a oczy krew zalewa.Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę!…Boże żywy!Błysnął purpurowy strumień krwi… Widmo… I strach… Śmiertelny strach…Powieki z długimi rzęsami zapadły w tej chwili na jej przerażone oczy, jak zasłona, która scenę śmiertelną zakryła.Po com ja patrzył w te oczy… po co?!Może to był opar z wina, który się przed mymi uniósł oczyma - nie wiem; lecz to, co się z niego wyprzędło, było straszne i niepojęte.Może to była opowieść wygrana przez szum krwi w głowie rozgorączkowanej - nie wiem.Ja przysiąc mogę, żem to widział w jej oczach, których obym nie ujrzał po raz drugi w życiu… Te oczy były obłąkane… A oto jest ich opowieść:Miała lat dwadzieścia i najpiękniejsze oczy w całym Paryżu; czytywała romanse i wiersze, poza tym kochała się w poecie.Był to człowiek młody i znał życie tylko z tej strony, z której świeci na nie słońce.Poeta całował jej przedziwne oczy długo, aż jednego dnia rzekł jej ojciec:- Powiedz temu panu, że jeszcze przez dwa dni może oczekiwać ciebie na ulicy za węgłem domu.Jeśli go spotkam na trzeci dzień, obiję go jak psa.Ojciec jej miał minę dyplomaty i wyszarzany tużurek, na którego klapie widniała zatłuszczona wstążeczka orderu.Zdaje się, że sprowadzał młodym bogatym ludziom dziewczęta i grywał oszukańczo w karty.Kiedy jej to powiedział, wpadła w rozpacz; do oczu nabiegły jej łzy; oblewając nimi każde słowo, mówiła:- Czy ojciec wie o nim?Ojciec z miną dyplomaty zaśmiał się chytrze.- Wiem, żeś była z ‘nim przedwczoraj, i wiem, że on tu był wczoraj.Wiem także, że go już więcej nie ujrzę, tak samo, jak i ty…- Czemu?- Bo mnie się to nie podoba.Czy wystarczy?A jeśli nie wystarczy, przywiążę do łóżka jak dzikie zwierzę… Tego zaś chłystka ze schodów zrzucę.Dość… Jeśli mi zaczniesz mówić o tym, jak bardzo ty jego kochasz, a jak bardzo on ciebie, wtedy za siebie nie ręczę… Za dwa dni pójdziesz za mąż…- Jezus, Maria!Stary łotr nie wzruszył się bynajmniej.- Za dwa dni przyjdzie tu młody człowiek, który cię kocha… Ręczę słowem uczciwości, że na śmierć jest w tobie zakochany, gdybym bowiem nie był przekonany o tym, nie oddawałbym mu dziecka.I zaśmiał się.Słuchała zalękniona nie śmiejąc odetchnąć.Krew jej szumiała w głowie, jak po uderzeniu.Uczyniła ruch jakiś rozpaczliwy.- Dość! - krzyknął.- Jest bogaty i kocha cię.Rzecz jest załatwiona i umówiona… A jeśli masz do tego pana zza węgła domu jakie ostatnie zlecenia, mnie je powierz… Ja mu wytłumaczę, he! he! Zdaje się, że to dobry chłopak i rzecz zrozumie.Pewnie chce twojego szczęścia, więc sam cię będzie namawiał… Szczęście właśnie idzie do ciebie… Ja ci je wynalazłem… Za dwa dni pójdziesz za mąż… On cię widział i rozkochał się na śmierć… O czymś lepszym marzyć nie mogłem… Dość! Oknem nie wyskoczysz, ani się nie strujesz, to głupie… On ma zamek i ogromne dochody…I oto niewiasta z przecudnymi oczyma wyszła za mąż.Nie widziała nic przez łzy; dojrzała tylko, że mąż Jej ma twarz jastrzębią i drapieżną.Oczy jego były wieczyście zalane krwią; były to ślepia gnuśnego zwierza, który z trudem podnosi ciężkie powieki.Ten człowiek pił nadmiernie.Wlókł się powoli z łbem wtulonym w barki.Dotknął jej ogromnymi rękoma, zawieszając jakąś cenną kolię na jej białej szyi.Drgnęła, przerażona śmiertelnie.Mąż spojrzał na nią zdumiony, potem gwałtownie szarpnął kolię… Kamienie rozsypały się po podłodze.- Oswoisz się! - rzekł i odszedł.Płakała cicho całymi nocami, nie odważając się płakać głośno; bała się tego człowieka i leniwego spojrzenia jego załzawionych krwią oczu.Wpadała w omdlenie, kiedy ją pieścił, półpijany.Darł na niej suknie, szukając lubieżnie ciała.Padała mu wtedy w ramiona nieżywa; czuła na ciele dotknięcie jego strasznych, wilgotnych, zaślinionych warg i łkała tym cichym, ukrytym gdzieś wewnątrz łkaniem człowieka płaczącego przez sen.Jednego dnia, kiedy się przywlókł i zaczął szukać jej ust, krzyknęła przeraźliwie i chciała uciec; wtedy on, zatoczywszy się, chwycił ją za włosy, targnął i siłą przyciągnął ku sobie, omdlałą.- Zbyt drogo cię zapłaciłem - rzekł - nie uciekniesz!Pilnowano jej ze wszystkich stron i czuwano nad każdym jej ruchem; nigdy nie była sama.Bała się własnych łez i własnych snów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl