[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Wielu to uczyniło.Darzecki nie chciał.Andrzej różnił się z nim o to długo,ale potem przestał i myśleliśmy, że za wygraną dał, zapomniał.Jednak raz po długim milczeniuznowu zawziętą sprzeczkę o nie zamknięte karczmy i rozpijających się w nich chłopów zeszwagrem rozpoczął, i tu, ot, w tej samej sali jadalnej, przy wieczerzy, w uniesieniu tej sprzeczki287na Darzeckiego nożem cisnął.Szczęściem, nóż mimo głowy szwagra przeleciał.Taki upartybył.Nie mówi już czasem o czymkolwiek, nie wspomina rok i dwa.zdaje się, że dał spokój.aż tu nagle znowu zaczyna swoje.I ty taki.Po chwilowym milczeniu zaczął znowu: Korczyńskich krew! Dziad nasz, legionista, sześćdziesiąt lat z górą mając jeszcze na wojnęchodził.A! przypominam sobie teraz! Towarzyszył mu jakiś Jakub Bohatyrowicz, któregostarcem już przed dwudziestu kilku laty widywałem.Trochę obłąkany był, Pacenki jakiegoś,który mu żonę uwiódł, szukał.różne stare podania i zdarzenia opowiadał! Ja i Andrzejlubiliśmy go bardzo.Dominika tylko nudziła trochę jego gadanina.On był z nas na te rzeczyzawsze najobojętniejszy.Za wiele i za wesoło bawił się w wielkiej stolicy.Czy żyje jeszczestary Jakub?Jeszcze raz w sali jadalnej ścienny zegar wybił nocną godzinę, a Witold odpowiadając nacoraz liczniejsze zapytania ojca mówił, opowiadał.Benedykt zapytywał krótko, parą słowy,potem słuchał syna, z czołem na dłoni, ze wzrokiem wpatrzonym w przeszłość, która z serca, zmózgu, ze słów jego syna wypływając ogarniała go, podnosiła, prawie upajała.Kiedy na koniecwstał z fotelu i przy dogasającej na biurku lampie przed oknem stanął, błękitny świt ukazał gotak wyprostowanym, rześkim, pogodnym, jakim może od skończenia się złotej godziny jegożycia ani razu nie był. No, no! rzekł prawdziwe dziwy! Jakby mię fala jakaś z dna wód gorzkich i zimnych naciepłą murawę wyrzuciła!.Ale teraz, chłopcze, spać idzmy.na parę godzin tylko.na paręgodzin.byle trochę przespać się i odpocząć.Potem pójdziesz tam do nich i powiesz im, że tejkary sądowej nie żądam już.nie żądam.Istotnie, za wielką jest, a w tym, że ich oszuściwyzyskują i do złego prowadzą moja wina! O miedzę z nimi żyję i palcem, aby temu zapobiec,nie poruszyłem.Uśmiechnął się smutnie. Andrzej by na mnie za to nożem cisnął! Ale nie siedz tam długo mówił dalej bo przecieżwspólnie ułożyć musimy różne projekty i plany na dalszą przyszłość.a potem, pod wieczór,może razem popłyniem na.to.tamto.Zająknął się. Na Mogiłę! dokończył.Niewysoko jeszcze słońce podniosło się na niebie, gdy Witold wbiegł do świetlicy Fabiana, wktórej dokoła śniadania zgromadziła się spora gromadka weselników, którzy jeszcze do domówswoich nie odjechali.Cienka i długa Giecołdowa z zapalonym papierosem w wąskich ustachoraz żwawa Starzyńska we fruwającym wstążkami czepcu dokoła stołów chodząc zapraszały najadło, które według zwyczaju ich kosztem i staraniem zastawione było.Fabian, pozbywszy się natę chwilę obowiązków gospodarza, ze spuszczonym na kwintę nosem wśród starszych sąsiadówsiedział.Na widok wchodzącego Witolda porwał się i z niepokojem nadaremnie przezokazywane uradowanie pokrywanym ku niemu podbiegł.Zaledwie jednak przybyły kilkanaściesłów półgłosem przemówił, na twarz mu wybuchnęła radość szczera i prawie gwałtowna. Wiwat! z całej siły krzyknął i ku sąsiadom zwracając się obu rękami jak młyńskimiskrzydłami zamachał. Psom dajcie, co na duszy macie! wołał dalej. Już nam godzinanieprzyrodzonej śmierci nie wybije! Zmiękło serce Dawida, gdy o Jonatanie w żałośćprzyobleczonym usłyszał.Anioł niebieski z grobu naszego kamień odwalił! Alleluja!O aniele mówiąc, na Witolda ukazywał, do którego też przystępować zaczęli inni.Z godzinę trwał tam gwar wielki, z zapytań, odpowiedzi, śmiechów, okrzyków złożony. Wiwat pan Korczyński! Wiwat pośrednik nasz i orędownik! co moment wykrzykiwałFabian. Chwała Panu na wysokościach, na ziemi pokój ludziom dobrej woli! modlił się Apostoł.288 A ja tak mówię: że z tego zasiewku, da Pan Bóg, pięknego plonu doczekamy. przebijałsię powolny, poważny głos Strzałkowskiego.Może tam Witolda ściskano, całowano, może mu różne na przyszłość projekty i radypodawano, może nawet na rękach podnoszono, bo zdyszany od zmęczenia i ogniściezarumieniony z chaty Fabiana wybiegł, młodzież po zielonej uliczce i dokoła gumnaprzechadzającą się ukłonami lub ściśnieniami rąk powitał, najkrótszymi ścieżkami śpiesznie kudworowi poszedł i więcej już dnia tego w okolicy się nie ukazał.Z dala go tylko potem widzianopo drogach pole przerzynających z ojcem chodzącego.Przez dzień cały syn i ojciec ani nagodzinę nie rozstawali się z sobą.Długo w gabinecie Benedykta nad rozłożonym na biurkuplanem Korczyna obaj siedzieli, z cicha pomiędzy sobą naradzając się, linie jakieś i cyfry napapierze kreśląc: a przed zachodem słońca kilku weselników u samej krawędzi zielonej górystojących ujrzało na Niemnie łódkę wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił.Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.Przed zachodem słońca gody weselne Elżusi miały się ku końcowi.Więcej niż o połowęzmniejszona kompania przechadzała się po zagrodzie i drodze; w gumnie, tak jak wczoraj naoścież otwartym, Zaniewscy jeszcze od czasu do czasu na skrzypcach rzępolili i basetląpohukiwali, a przy tej niedbałej i przerywanej muzyce dwie lub trzy pary od niechcenia czasempokręciły się na toku.U ścian obrosłych chwastami, u płotków, w śliwowym gaju, na wąskimganku świrna rozmowy toczyły się ożywione, we włosach dziewcząt iskrzyły się kwiaty, alekawalerowie nie mieli już na rękach białych rękawiczek ani tej rześkości i zamaszystości wpostawach i ruchach, które początek zabawy obudzał.Zbliżając się do końca swego weselecichło, leniwiało, z wielkiego hałasu roztapiało się w szmer wesołymi nutami jeszczeprzetykany, lecz który czuć to było zaraz, zaraz utonąć miał w szarym, jednostajnym jeziorzecodziennej troski i pracy.Na podwórku ożywienie było największe.Zaprzęgano tam do bryczek i wózków konie, aczynność tę spełniali sami ich właściciele, z wyjątkiem tylko dzierżawcy Giecołda i ekonomaJaśmonta, którzy jednak hałasowali najwięcej, parobkom za furmanów im służącym głośnerozkazy wydając.Pierwszy drużbant komenderował należytym uszeregowaniem orszakumającego państwu młodym do domu ich, więc do jaśmontowskiej o trzy mile odległej okolicy,towarzyszyć.Naprzód tedy na drogę dotykającą pola wyprawił wóz muzykantów wiezć mający.Za nim ustawił parokonną bryczkę państwa młodych; potem te, którymi według zwyczaju jechaćmieli rodzice pana młodego, dwie swanie i dwaj swatowie.Teraz następowała kolej napierwszego drużbanta.Więc Kazimierz Jaśmont sam za uzdę poprowadził swego pięknego,czarnego konika, ładną uprzężą połączonego z bryczką na majowozielony kolor pomalowaną, poczym już ustawianiem ordynku zajmować się przestał, bo co do dalszego jego ciągu, żadneprzepisy nie istniały.Kto łaskaw czy też zaproszony, pojedzie sobie, jak zechce, na czele czy ztyłu, osobno czy hurtem wszystko jedno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhanula1950.keep.pl
|