[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To także było piękne.Resztę powierzchni Równiny zajmowały budowle nie tak już wyra­ziste: wieże obronne, zameczki, kościoły i małe pałace podobne nieco do tych, jakie widziałem w MIEŚCIE, ale ich dobór był znacznie lepiej przemyślany i wszystkie one z osobna i w całości sprawiały wrażenie ładniejszych, lepiej utrzymanych, bardziej barwnych.Trudne jeszcze do udowodnienia podejrzenie podpowiadało mi, że w MIEŚCIE znalazło się to wszystko, co tutaj z przeróżnych powodów, jakich nie potrafiłbym precyzować, dawałoby wrażenie dysonansu, nietaktu, braku smaku.Cieszyłem się, że to spostrzegam, bo nie były to na pewno spostrzeżenia debiutanta, lecz raczej kogoś, kogo stać już na zapanowanie nad wzruszeniem, na chłodną kalkulację wobec tego Bogactwa i Przepychu; które jeszcze przed tygodniem sprowadziłyby na mnie wyłącznie ślepy zachwyt połączony z kompletną pustką w głowie.Teraz powoli przemierzając równinę, zdołałem pomyśleć i o tym, że poprzedni Szef pionu B nie kłamał, kiedy mówił, że nigdy nie był i nie starał się o wstęp do STAREGO MIASTA.Komuś, kto widział i mógł odwiedzać Równinę, MIASTO niej było potrzebne.A zostawały przecież w podziemiach dziesiątki opatrzonych tajemniczymi nazwami obiektów, do których najpewniej zaglądał, a które i ja zamierzałem odwiedzić w ciągu najbliższych tygodni.Przystanąłem obok niezbyt wysokiego, ale zgrabnego kościółka pokrytego kremowym tynkiem.Po schodach głównego wejścia, nad którym warowały dwie kamienne figury naturalnej wielkości, schodzili ubrani w barwne stroje mężczyźni i kobiety.Pomyślałem nawet, by tam zajrzeć, gdy nagle z wnętrza wyłoniła się grupka czterech kobiet; zbiegły roześmiane, nieco z tyłu towarzyszyli im trzej mężczyźni.Jeden z nich, młody i przystojny, pociągał, nie kryjąc się, długimi łykami z płaskiej metalowej piersiówki.Minęli mnie szybkim krokiem i raptem kobiety zaczęły biec, zrzucając wśród pisków kolorowe suknie, a mężczyźni pospieszyli za nimi czyniąc to samo z kapeluszami, kurtkami, spodniami i całą pozostałą garderobą wyprodukowaną w minionych stuleciach.Dopiero teraz spostrzegłem widoczny za prawym skrzydłem kościoła wkopany w ziemię basen, w któ­rym pławiło się już kilkanaście par.Poszedłem w tę stronę, ale po kilkunastu krokach przy­stanąłem zrezygnowany.Kobiety i mężczyźni mieli na sobie specjalne kostiumy w poprzeczne niebieskie paski; nawet mężczyznom zasłaniały one piersi i brzuchy.Wbrew temu, co mówił napotkany w szatniach mężczyzna, była to za­pewne moda SUBWAYU, której należało przestrzegać.Poza tym wszyscy zgromadzeni wokół basenu, licząc także tych nadbiegających, sprawiali wrażenie dobranej, znającej się dobrze kompanii.Pomyślałem, że czułbym się między nimi jak intruz, na którego wszyscy od razu zwróciliby uwagę, dlatego po krótkim namyśle cofnąłem się pod główne wejście do kościoła i powoli, nie spiesząc się, wszedłem po schodach do jego wnętrza.Panował tu miły chłód i półmrok.Niezbyt daleko, na drugim krańcu, wśród złoceń, rzeźb i malowideł głównego ołtarza iskrzył się trójkąt ze świec, pod którym siedziało dwu mężczyzn pochylonych nad czymś płaskim i niewidocz­nym, tak że z tej odległości sprawiali wrażenie wspierają­cych się o siebie głowami.Szczęśliwym trafem oprócz nich były teraz w kościele dwie tylko starsze kobiety.Klęczały przed pierwszym z brzegu bocznym ołtarzem po prawej 'stronie.Widząc mnie poderwały się przestraszone i niemal wybiegły z kościoła w absolutnej ciszy zakłóconej tylko szelestem staroświeckich sukien.Zrobiłem jeszcze parę kroków i rozejrzałem się wokół.Do kolumn biegnących po obu stronach kościoła także przymocowano kilka świec.Ich nikłe światło wydobywało z mroku błyski złoceń i rysy twarzy dziesiątków półnagich figurek kłębiących się na ścianach i zwłaszcza na skraju sufitu Pięknie to wyglądało, ale do oświetlenia malowideł na suficie i obrazów, które wisiały przeważnie w mroku bocznych ołtarzy, zupełnie nie wystarczało, raczej powiększało ciemności.Kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, spróbowałem jednak przyjrzeć się tym obrazom.Były na nich sceny z kobietami i mężczyznami ubranymi w długie powłóczyste szaty i przechadzającymi się w pejzażu podobnym nieco do Równiny.Mniej było w tym pejzażu budowli, dużo więcej zieleni, Drzew i Krzewów, znacznie bujniejszych i zupełnie niepodobnych do tych, jakie znałem z betonowych klombów.Wiedziałem, że to, co przedstawiano na tych obra­zach w sposób zarazem piękny i nieudolny, że sceny z bro­datym i półnagim Chrystusem przybitym do krzyża, że piękna kobieta trzymająca stopę na głowie węża, że wszystkie sceny z tych malowideł, które mijałem, są opowieścią o świecie, który odszedł dawno temu, dając początek dziwnej wierze, będącej także wiarą mojej matki.Tylko że dość wcześnie, jeszcze w dzieciństwie, uznałem, że nie ma to sensu.A doszedłem do takiego wniosku, kiedy wydało mi się, że matka umarła dlatego, iż nie potrafiła się rozstać z promieniotwórczym krzyżykiem ze ściany w swoim pokoju.Teraz wiedziałem, że to nieprawda [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • hanula1950.keep.pl